W nakręconym w 1976 r. filmie Krzysztofa Zanussiego pt. „Barwy ochronne” akcja rozgrywa się na studenckim wakacyjnym obozie językoznawczym. [Tak były czasy, gdy na uczelniach na poważnie zajmowano się językoznawstwem, a nie komunikacją wizerunkową czy coachingiem]. Osią całego filmu jest konfrontacja młodego idealistycznego asystenta mgr. Jarosława Kruszewskiego (Piotr Garlicki) oraz zgorzkniałego, cynicznego docenta Jakuba Szelestowskiego (Zbigniew Zapasiewicz). Jak przystało na kino moralnego niepokoju problematyka filmu porusza najrozmaitsze wątki życia uczelnianego, zarówno te banalne, że prorektor zdaniem Szelestowskiego jest oszustem, który w swojej rozprawie habilitacyjnej dokonał plagiatu pracy autora zmuszonego do wyjazdu za granicę, jak motywy znacznie egzagerowane, rzadko mające miejsce w realnym akademickim świecie, gdy „Jarosław w furii uderza śmiejącego się Jakuba, który pada bez ruchu. Asystent obawia się, że zabił docenta, lecz okazuje się, że to kolejny żart Jakuba. Jarosław rzuca się na Szelestowskiego i próbuje go utopić, jednak w ostatniej chwili puszcza go. Obaj naukowcy, uspokajając się, wpatrują się w niebo”.
Przy okazji dylematów moralnych, mamy też co nieco przemyconej w filmie wiedzy językoznawczej. Pretekstem do zawiązania akcji jest decyzja o przyjęciu na konferencję non-konformistycznej pracy studenta Raczyka z Torunia. W rozprawie tej chodzi z grubsza o to, że w różnych językach świata wyrazy oznaczające pewne rzeczy upodobniają się do siebie, niezależnie do tego, czy te języki są spokrewnione czy nie. Docent Jakub wyszydza tę koncepcję podając jako przykład, że „po japońsku yama to góra, a polsku dziura”.
Czytałem kiedyś jedną z książek Wiesława Kotańskiego, polskiego japonisty, który słynął z analizowania imion bóstw i herosów z japońskiej mitologii oraz mitycznych miejsc, gdzie rozgrywały się japońskie pradzieje, wspomnianych w księdze Kojiki. I tak Takehimukai-toyokujiine-wake to ma być „Pan zdających się huczeć szczytów skierowanych w stronę potężnego Słońca”, jeden z czterech regionów wyspy Honshu. I tenże Kotański napisał, że yama to jest po japońsku góra, ale góry w Japonii są specyficzne, w znacznej mierze wulkaniczne, jak chociażby Fuji-yama, i nazwa yama miała oznaczać pierwotnie krater wulkanu, czyli właśnie dziurę, jamę w górze. Co więcej, na zboczach góry pierwotnie chowano zmarłych, stąd też wyraz yama zaczął oznaczać „miejsce pochówku, grób, dół, jama, rów, czeluść”.
Czyli wykreowany w scenariuszu, autorstwa Zanussiego, docent Jakub niesłusznie się wyzłośliwia, a student Raczyk może rzeczywiście dokonał przełomowego odkrycia w językoznawstwie. Szkoda tylko, że jest elementem fikcji literackiej.
Autor: prof. Gościwit Malinowski
Profesor w Instytucie Studiów Klasycznych, Śródziemnomorskich i Orientalnych Uniwersytetu Wrocławskiego; więcej na blogu:
http://hellenopolonica.blogspot.com oraz na stronie:
https://wroc.academia.edu/GosciwitMalinowski
Zostaw komentarz