Chłopak ma kilkanaście lat i całkiem fajny z niego dzieciak. Bystry, nieźle się uczy. Może tylko trochę leniwy jest, bo nie lubi sprzątać w swoim pokoju, a i oceny w szkole mógłby mieć lepsze. Gdyby zechciał dłużej posiedzieć nad książkami, to miałby szóstki i pasek na świadectwie. Gdyby.

Mieszka tylko z mamą, bo z rodzeństwem coś nie wyszło. Chcialby miec brata lub siostrę, bo to zawsze lepiej jest mieć z kim się pokłócić albo razem ponarzekać, ale glupio pytać rodziców o takie sprawy jak robienie dzieci. Ma dużo fajnego- pokój, komputer, ciuchy, nowy model iPhona. Z kolegami jest różnie, bo ma ich paru, ale z braku czasu nie czuje się z kimkolwiek bliżej zakumplowany. Wiadomo, była pandemia z lockdownem, a poza tym a to korki z angielskiego, a to karate, albo inne dodatkowe lekcje. Trochę czasu brakuje na nudę. Czego mu brakuje? Prócz tego czasu? Po zastanowieniu się niezdarnie ubrał w słowa tę odpowiedź. Brakuje mu domu. Takiego, jaki sobie wymyślił. Takiego, w którym będzie nie tylko w kółko zapędzona, w niedoczasie, wiecznie spóźniona matka, co denerwuje się z głupich powodów. Chciałby, żeby w domu był też tata. Taki, co przyjdzie po pracy i zapyta o szkołę albo pośmieje się z nim z …czegokolwiek. Ojca wiecznie nie ma w domu. Wyjechał do innego miasta, bo tam ma dobrą pracę. Za daleko, żeby często się widywać, iść gdzieś razem zahaczając o kino i lody. Tak, brakuje mu tego ojca bardzo. Z drugiej strony odzwyczaił się albo nie nauczył się mieć tatę. Czy to smuci? A może to wkurza? Trudno powiedzieć.

Ona jest przed czterdziestką. Ładna, przystojna kobieta. Elegancka, z fajną fryzurą. Potrafi się zaraźliwie śmiać i wtedy nie sposób zachować powagi. Kiedyś tam poznała przystojnego mężczyznę, w którym zakochała się szaleńczo. Potem był ślub, ciąża i coś się zepsuło. Mąż zrobił się jakoś inny. Odsunął się, unikał niedawnej bliskości i coraz bardziej nie było go w domu. Gdy syn miał roczek, mąż wyjechał do innego miasta, bo dostał dobrą pracę. Rzadko przyjeżdża, bo ciągle nie ma na to czasu. Właściwie to…. coraz mniej się tym przejmuje i coraz rzadziej o tym myśli, bo gdy mijają kolejne lata takiego niby związku, to wszystko mija. Miłość też.

On jest czterdziestoletnim facetem. Niezły garnitur, czyste paznokcie, uwodzący ale subtelny zapach perfum. Gdyby nie był prawnikiem, nadawałby się na aktora. Od lat udaje kogoś innego niż jest naprawdę.

Najpierw grał rolę syna, którą narzucił mu jego ojciec. Matka po trosze też, ale bała się mieć swoje zdanie. Jego ojciec to ktoś z tych stereotypowych- męski facet, Polak i katolik. Nerwus, raptus, z ciężką ręką i skórzanym pasem, gdy był niezadowolony z syna. Wierny tradycji w każdą niedzielę zaciągał rodzinę do kościoła, a potem musiał być obiad. Rosół i schabowy z ziemniakami i surówką. Wychowywał twardą ręką powtarzając, że prawdziwy facet to ten, co ma żonę, dzieci i dom postawi. Żadnych ” innych” nie tolerował. Żadnych „ciepłych” i tęczowych. Żadnych sodomitów, bo by pogonił ich i rozumu nauczył. I zabił jak psa.

Ten „on” skrywał więc, że tak naprawdę, to woli kolegów niż dziewczyny. Kochał się w Mariuszu, potem w Pawle. Na studiach było łatwiej, ale aktorstwa nie porzucił. Potem poznał kobietę, z którą dobrze się rozmawiało. A potem był ślub, a później pojawił się syn.

Któregoś dnia poczuł, że dalej tak nie pociągnie. Nie mógł, przestał potrafić udawać, grać, robić wrażenie.

Wyjechał do innego miasta pod pretekstem dobrej pracy, niezłej pensji, możliwości kariery w zawodzie. Odetchnąć, ale szczęśliwy stał się, gdy poznał Adama. Jeszcze szczęśliwszy poczuł się wtedy, gdy razem zamieszkali, bo wreszcie mógł żyć zgodnie ze sobą, swoją naturą i bez zakłamywania rzeczywistości.

Czy jest w pełni szczęśliwy? Nie. Żyje w ukryciu, skrzywdził dobrą kobietę i uciekł przed synem.

Napisane 27 sierpnia w trzecie dekadzie XXI wieku.
Fabularyzowane, ale na podstawie prawdziwej historii od koleżanki.

Obraz Julie Rose z Pixabay