Wpis stary, lecz w pełni aktualny… Tylko hematologia, gdzie z niespodziewaną skutecznością mnie naprawiono, przeniesiona została do nowego szpitala-molocha. Także do piwnicy. Ponieważ w nowym szpitalu jest o kilkaset lóżek mniej, niż bylo w sumie w klinikach przy Kopernika, to polka trwa.

Gdyby ktoś pytał, to żyję. Głupio brzmi, choć wcale nie żartuję.

Naprawiano mnie w szpitalu publicznym: są przypadłości, które tylko publiczna służba zdrowia potrafi leczyć.
Podczas tych miesięcy wytworzyło mi się poletko obserwacji. Wycinkowe, ale własne. Patrząc z tego poletka widziałam, że najgorszy jest niedobór personelu. Lekarze-specjaliści i pielęgniarki „zasuwają”, jak maszynki. Tak było w szpitalu ortopedycznym i w uniwersyteckim. W dodatku, w uniwersyteckim pracują w… piwnicy. Atmosfera na korytarzu, który służy za poczekalnię, jak wśród ukrywających się podczas bombardowań. Tylko trochę przesadzam tym porównaniem. W pacjentach jest ból i strach, który się udziela. Okno na wysokości trzeba czasem otworzyć, na co wcale nie ma powszechnego przyzwolenia. Jest depresyjnie i ciasno. Nie zawsze wystarcza krzeseł dla wszystkich. A czeka się godzinami. Tak zresztą trochę być musi, bo dopiero po otrzymaniu wyników porannych badań lekarz dostosowuje dawki specyfików. Dwie pielęgniarki kręcą się, jak w ukropie: pobierają krew, wysyłają szpitalnym gońcem do laboratorium, podłączają kroplówki, dają zastrzyki. I nie mogą się pomylić, bo od tego zależy czyjeś życie. Och, byłabym zapomniała: jeszcze zbierają pretensje chorych, bo ktoś przyszedł wcześniej, a wchodzi do zabiegowego później, bo jest duszno, bo coś nie tak… I na nic tłumaczenia, że nic się nie da zrobić, bo tak po prostu jest. Pacjenci przychodzą tu raz lub dwa razy w tygodniu, a one w tej piwnicy codziennie. Od lat. Podobnie, jak lekarze, którzy mają przecież również obowiązki dydaktyczne. A powinni jeszcze robić badania naukowe i je publikować.

Opisuję sytuację sprzed epidemii i sprzed przeprowadzki większości klinik do nowego szpitala. Większości, ale akurat nie tej.
Medycyna nie jest nauką ścisłą! Jest raczej połączeniem nauki i sztuki, bo każdy chory jest inny.

Choć nie każdy lekarz jest artystą, to nawet najwspanialszy artysta medycyny może stracić intuicję, gdy musi przez ileś godzin przerzucać nakazaną normę cegieł.

Szpitale działają dziś „na styk”: styk finansowy, a co za tym idzie styk liczby zatrudnionych. A tu niezbędny jest pewien luz, pewien „nadmiar” pozwalający zająć się dłużej i na spokojnie każdym pacjentem, a zwłaszcza pacjentem nietypowym. Tymczasem mamy umęczonych lekarzy i udręczone tempem pracy pielęgniarki. Tak wyglądała szpitalna rzeczywistość niemal wszędzie.

Więc wcale nie dziwię się, że w czasie zarazy opanowanie chaosu było (jest) takie niezborne i długotrwałe. Tylko wtedy, gdy szpital – włączając w to laboratoria diagnostyczne i inne działy – dysponuje pewnym 'nadmiarem’ ludzi, leków i sprzętu, możliwa jest szybka i skuteczna reakcja na sytuacje kryzysowe. A takim kryzysem jest pandemia.

Jeśli o mnie chodzi, to jeszcze nie koniec przygody, jeszcze muszę się uzbroić w cierpliwość. A jednak, mimo tego, co opisałam, perspektywa leczenia w strukturach publicznej służby zdrowia nie budzi już we mnie przerażenia.

Aha, no i wspaniale jest cieszyć się z drobiazgów, nie mówiąc już o poważniejszych sprawach, jak wiosna, czy bzy.

Autor: Liliana Sonik
Urodzona 30 sierpnia 1954 r. w Krakowie – polska filolog, wychowanka DA Beczka, po śmierci Stanisława Pyjasa założycielka Studenckiego Komitetu Solidarności, publicystka, dziennikarka, publikowała w „Tygodniku Powszechnym”, „Rzeczpospolitej”, „Dzienniku Polskim”, „Głosie Wielkopolskim”, „Gazecie Wyborczej”, „Znaku”. Pracowała w Radio France Internationale i TVP.