Ta solna pustynia leży w środkowym Iranie, w prowincji (ostanie) Isfahan. Kiedyś biegł przez nią Jedwabny Szlak, po którym pozostały karawanseraje.

Oboje z żoną uwielbiamy pustynie. Panuje na nich cisza przerywana od, czasu do czasu, warkotem terenówek z napędem na cztery koła wiozących nielicznych turystów. Choć i teraz się to zmienia. Pustynia Wadi Rum, w sezonie, przypomina ruchliwą arterię w Ammanie.
Do Iranu tłumy zachodnich turystów na szczęście jeszcze nie dotarły.

Do dawnego karawanseraju wybudowanego w czasach szacha Abbasa I panującego w XVI wieku dotarliśmy z Kaszanu właśnie takim nowoczesnym „okrętem pustyni” czyli Toyotą Hillux. Zastąpiły one tradycyjne wielbłądy.

Takich budowli, dla wygody i bezpieczeństwa kupców wędrujących jedną z odnóg Jedwabnego Szlaku na odcinku Kaszan-Isfahan, szach pobudował 999. Mogli w nich wypocząć, napoić wielbłądy i wymienić towary, wiadomości i idee.

Nasz został odrobinę odrestaurowany i przerobiony na prowizoryczny hotel. Bez elektrycznego oświetlenia, zachodnich toalet i umeblowania. Wychodki i umywalnie były na zewnątrz dlatego nocą, wybierając się „za potrzebą” trzeba było korzystać z latarek czołowych.
Z zewnątrz wyglądał jak twierdza, którą onegdaj w istocie był. Bezpieczeństwa podróżnych strzegli żołnierze stacjonujący w jednej z części karawanseraju.
Grube mury otaczały w środku dziedziniec, na którym dawniej odpoczywały wielbłądy. Pomieszczenia dla podróżnych mieszczą się wokół niego, w otwartych, niewielkich pomieszczeniach przypominających wystrojem i wielkością, mnisie cele.

Do spania personel „hotelu” dał nam kilka koców. Za łóżka zaś, służyły nam grube dywany rozściełane na ceglanej podłodze. Po skromnej kolacji przyrządzonej w polowej „kuchni” czyli na skrawku ceraty służącej za stół, przyszła pora na sen.

Ale mnie się spać nie chciało. Nie tylko dlatego, że było duszno, ale dlatego, że zaczynała buzować wyobraźnia.

Wręcz widziałem płonące na dziedzińcu ogniska, a przy nich, rozmawiających i posilających się kupców z Azji Środkowej, Chin, Mezopotamii, Półwyspu Arabskiego oraz tak odległych krain jak Wenecja, Genua czy lodowata Skandynawia. A nawet Indie.

Jedni, kierujący się na północ, w swych sakwach wieźli jedwab, złoto, szlachetne kamienie czy cenny jak złoto, szafran.
Jeszcze inni, słynne perskie dywany zdobiące bogate, europejskie rezydencje.

Ci przybywający z północy, przywozili bursztyn, zachodnie wynalazki, futra ze zwierząt upolowanych w dziewiczych lasach środkowej i wschodniej Europy.

Słyszałem różne języki.
Grecki, łacinę, perski, turecki, arabski, języki słowiańskie i skandynawskie.
Nie wiem czy był wówczas jakiś linqua franca, ale wielu kupców znało zarówno grekę jak i perski.

O czym rozmawiali?

Zapewne, jak to kupcy, o tym na co jest obecnie najlepsze „przebycie ” i popyt w odwiedzanych przez nich krainach. Gdzie jest niebezpiecznie i w, których miastach trzeba się strzec skorumpowanych strażników i celników.

Kto rządzi jeszcze w tym czy innym królestwie, a kogo podbito, obalono, wygnano lub zabito.

Opowiadali sobie o dziwach tych krain. No i jak to mężczyźni, o kobietach. Które są uległe, a które oporne.
Jakie mają gusta, przyzwyczajenia i jakich pożądają prezentów.

Sieć karawanserajów przy Jedwabnym Szlaku to był wówczas swego rodzaju „internetem” służącym nie tylko do wymiany informacji, ale też, idei.
Oraz chorób zakaźnych takich jak dżuma, pustoszących ówczesny świat.

Nie mogłem nadal zasnąć bo ciągle przed oczyma przesuwały się obrazy z dawnych epok.

Wyszedłem poza mury karawanseraju.

Gwiazdy na niebie wołały do mnie – „choć za mną, choć za mną „.
Ale za którą? W którą stronę i po co ? Pytałem siebie w duchu. Gdziekolwiek bym poszedł z takim mętlikiem w głowie i sercu, nie zaznałbym tam spokoju.
Bo piekło i lęk są w nas.

Nie na niebezpiecznych drogach, na których, na podróżnych czyhają zbójcy.
Nie w zakamarkach Wenecji, Samarkandy, Buchary, Isfahanu gdzie wszystko jest na sprzedaż.

Ale we mnie i w Tobie.

Foto: Jolanta Styrczula