Jak tylko wysadzono mnie z drewnianego helikoptera na bezludnej wyspie, w głowie miałem tylko trzy rzeczy. Załatwić ogień, zbudować dach nad głową, upolować coś, co najwolniej ucieka i jest z mięsa. Faktycznie nikogo poza mną nie było na wyspie. Znaczy nie było opcji, że jakiś obcy zaciuka mnie podczas snu.

Ale przyszedł waran. Nietrzeźwy. Nawet nie wiem skąd on brał alkohol. Mówił, że sam wyrabia ze zgniłych bananów. Znaczy dzieci wyrabiały, kiedy on buszował. Ogólnie patologiczna rodzina. To już jego trzecia partnerka.

Siedzieliśmy z waranem na brzegu oceanu i wpatrywaliśmy się w dal. Waran, zważywszy na upojenie alkoholowe, przysypiał zamykając oczy. Wówczas trącałem go łokciem, żeby patrzył razem ze mną. I przez jakiś czas patrzył, po czym zasypiał.

Na wyspie było mało jedzenia. Głównie banany i kokosy. No i mango, ale to dla biednych. Był też stary waran, ale nie miałem sumienia go zabić. Zwłaszcza, że siadał co wieczór przy mnie i gapiliśmy się w dal.

Zapytałem kiedyś warana, żeby zdradził mi źródło tego alko z banana. Bo głupio mi się tak na trzeźwo z nim siedziało, gdy on już miał kopnięty beret.

Waran o północy zaprowadził mnie do źródła destylacji.

Była to potężna maszyna obsługiwana przez trzy małpy i dwa szczury. Wszystko to było w ruchu, zero odpoczynku. Trzy litry alko z banana na dobę. Waran nie trzeźwiał od urodzenia. Wiecznie pijany i zadowolony.

– Patrz, jak ja żyję – wybełkotał waran. Na tej wyspie bezludnej.

– No szacunek, ja bym sobie życia lepiej nie zorganizował – odpowiedziałem zaciągnąwszy się bimbrem z bananów. – Ależ to jest mocne – dodałem.

– Mocne i pomocne – powiedział waran. Radzę nie trzeźwieć, bo świat jest zły – powiedział waran przypalając papierosa. – Jest bardzo zły.