Kiedyś. Uwielbiam to słowo za to, że istnieje. Bo polskie „kiedyś” jest jak „zawsze”. Pachnie ironią, sentymentem przemieszanym pół na pół ze smutkiem i nadzieją.

Kiedyś wysiadłem z grupą przyjaciół na dworcu kolejowym w serbskiej miejscowości o dźwięcznej nazwie Preševo. OK, gwoli ścisłości, zostaliśmy z pociągu wyrzuceni za niemanie biletu. Nota bene jeżdżąc po Serbii może dwa razy kupiłem bilet, w tym raz na zniżkę dla weteranów wojny z Chorwatami. 37% zniżki. Chciałem legalnie na kartę ITIC – nauczycielską międzynarrodową, ale komputer w Pirot jej nie był w stanie zlokalizować.

Wracając do głównego wątku.

W sierpniu 2009 roku wyrzucono moją osobę wraz z innymi osobami o polskim paszporcie na dworcu w Preszewie. Jest to miejsce specyficzne. Albowiem w tej serbskiej miejscowości Serbowie stanowią najwyżej 5% populacji. Większość mieszka wokół dworca kolejowego, przy którym stoi 24h/7 transporter opancerzony. Na dzień dobry zostaliśmy zachęceni przez wojskowych do skasowania zdjęć na kilka dni wstecz. Potem pozwolili nam żyć a nawet wyjść na miasto.

To były czasy. Teraz nie ma takich czasów. Człowiek po drodze zdążył się zestarzeć nawet.

Po wyjściu z dworca usiedliśmy przed domem, jak się później okazało, akademika, wykładowcy w Niszu. Od słowa do słowa, a następnie od kieliszka do kieliszka wymieniliśmy się spostrzeżeniami na temat wówczas aktualnej sytuacji politycznej. Ona już obecnie nie jest aktualna, więc nie ma sensu rozwijać wątku.

Ten mężny Serb, nauczyciel akademicki, na pożegnanie wręczył nam dwa litry rakiji. Zdając sobie sprawę z potencjalnych skutków ubocznych, zarządziłem, że butelka będzie otwierana co 10 minut zgodnie z zegarem kolejowym wiszącym nad nami na budynku dworca.

I tym sposobem dojechaliśmy do Niszu, a potem do Belgradu.