W kontrwywiadzie siedziałem wśród masy papierów w zespole o szumnej nazwie i równie szczytnym zadaniu, polegającym na wykrywaniu nieortodoksyjnych miejsc przykrycia oraz złożonych działań wywiadowczych prowadzonych przez służby specjalne Rosji. „Zespół” składał się z jednego człowieka, któremu po dwudziestu latach zamarzyło się zostać pisarzem, więc napisał dwie książki, narażając się na starość na inwektywy, samotność i ciosy ze wszystkich stron. Nie przeszło mu i pisze następną, bo mózgopis zapełnił się do granic możliwości, albo nawet i poza te granice.

Pracowałem sam nad szukaniem nielegałów, inspiracji i dezinformacji, badaniem śladów po PGWAR. Próbowałem ogarnąć to wszystko, więc zacząłem od stworzenia profilu i oraz modus operandi, jaki mógł stosować wywiad ZSRS i Rosji, by uplasować swoich ludzi w naszym kraju. Przeanalizowałem wnioski KSP (karta stałego pobytu), incydenty i zdarzenia operacyjne, aktywność dyplomatów i Rosjan przebywających w Polsce i wiele innych czynników, których tutaj z przyczyn oczywistych ujawnić mi nie wolno. Pomogło mi też doświadczenie.

Po 1990 roku pracowałem przez chwilę w pierwszym wydziale antyterrorystycznym w Wywiadzie, potem w „cle” i Straży Granicznej. Pozwoliło mi to na ciekawe obserwacje. Początek lat dziewięćdziesiątych naprawdę wyglądał interesująco. Raz jeszcze przypomnę, że ten artykuł nie jest oskarżeniem żadnej osoby, a tylko próbą przedstawienia modelu działania.

W kontrwywiadzie nie można chorować na szpiegomanię. Nikogo nie złapiemy w ten sposób. Dla purystów powtórzę uwagę z poprzedniego artykułu: zadaniem każdego kontrwywiadu jest prewencja, realizowana między innymi poprzez edukację społeczeństwa. Uczulanie go na określone symptomy działania przeciwnika. Popatrzcie na FBI, czy MI5 (stara nazwa lepsza). Paranoja „tajności” służy tylko naszym „adwersarzom”. Poza tym minęło dwadzieścia lat i wszystko się zmieniło. Uważam też, że wyjaśnienie wielu aktualnych patologii wymaga takiej podróży w przeszłość. Przypominam, że jest to tylko hipoteza i nic więcej.

Okres, który posłużył mi do stworzenia tego modelu to lata 1987-1994/95, kiedy nastąpiło wyraźne dla mnie wygaszanie modus operandi. Przestał być potrzebny, gdyż najprawdopodobniej Rosjanie osiągnęli swoje cele. Okres ten podzieliłem na dwa etapy: etap pierwszy, 1987-1990, czyli przygotowanie i drugi – rozwój, w latach 1990-1995. Dlaczego? Wyjaśnię, opisując poszczególne fazy.

Etap pierwszy zaczyna się w roku 1987. W ZSRS „szalała” pieriestrojka. Zachód zakochany był w Gorbaczowie i już widać było wyraźnie, że nadchodzi jakaś modyfikacja systemu rządzenia imperium. Widocznie osłabło też napięcie w stosunkach Waszyngton-Moskwa. Mniej więcej w tym roku kierownictwo sowieckie zobowiązało KGB do zatrudniania na stanowiskach kierowniczych odpowiednio przeszkolonych oficerów we wszystkich swoich przedsiębiorstwach, działających w branży surowców strategicznych (ropa, gaz, metale ziem rzadkich). Zezwoliło też, by przedsiębiorstwa te wchodziły w spółki z podobnymi podmiotami zachodnimi. W ten sposób, stare sowieckie koncerny socjalistyczne, zaczynały się dzielić i przemalowywać fasady w nowe. „zachodnie” barwy.

U nas nastąpił rozkwit tzw. firm polonijnych. Była to próba wprowadzenia sektora prywatnego do gospodarki socjalistycznej poprzez utworzenie podmiotów gospodarczych polsko-zagranicznych. Wymogiem prawnym było to, ze jeden z założycieli musiał być przedstawicielem środowisk polonijnych, głównie na Zachodzie, ale nie tylko. Jakie dawało to możliwości operacyjne służbom wywiadowczym (wszystkim zainteresowanym organizacjom) nie muszę pisać.

Wtedy też zaczęli przyjeżdżać do Polski pierwsi „zwykli” Rosjanie i występować o wizę z prawem do pracy, a potem o KSP. Wchodzili, jako partnerzy do firm polonijnych, głównie sprowadzających różne towary z Niemiec, Wlk. Brytanii i Włoch. Z przyczyn oczywistych nie byli przedmiotem zainteresowania kontrwywiadu PRL. Co ciekawe, większość z nich nie kontaktowała się z placówkami sowieckimi, ale osiedlała się na zachodzie Polski w miastach, obok których stacjonowały jednostki PGWAR. Nawiązywali też kontakty z handlarzami walutą i skupowali ją, czasem w ilościach hurtowych. Płacili niekiedy złotem. Podobnie zaczęli postępować oficerowie PGWAR. Nie wszyscy, lecz ci, którzy utrzymywali oficjalne kontakty z władzami polskimi, w tym z lokalną Służbą Bezpieczeństwa.

Może to przypadek, ale pierwsze kantory zaczęły być budowane na przejściach granicznych, na kilka dni przed oficjalnym ogłoszeniem wymienialności złotówki. Daty nie znała jeszcze nawet służba graniczna. Rosjanie jeździli bardzo często do Berlina Zachodniego i NRD. Dzięki pracy w firmach polonijnych otrzymywali stałe wizy polskie z prawem do pracy i nie mieli trudności w przekraczaniu granicy. Firmy występowały też dla nich o wizy do krajów kapitalistycznych. Ambasady i konsulaty dawały je wówczas bez problemu.

Charakterystyczne jest to, że wszyscy „przyjezdni” trzymali się wtedy z daleka od władz lokalnych, polityki, albo środowisk opozycyjnych, chociaż dawali jasne sygnały, iż „Rosja się sypie”, a „oni musieli wyjechać, by móc żyć, jak ludzie”. Moim zdaniem, takie sygnały były elementem przekonania Zachodu, że ZSRS myśli wyłącznie o naprawie gospodarki, że pragnie nawiązania bliskich stosunków z Zachodem, że nie jest „imperium zła”, a przede wszystkim, że narasta tam „bałagan”, również w sferach wojskowości. To musiało zaniepokoić NATO. Broń jądrowa bez kontroli jest bardziej niebezpieczna niż w silosach totalitarnych nawet systemów, więc trzeba pomóc Moskwie w uporządkowaniu państwa. Głównie finansowo. I przekonali. Udała się ta operacja.

Już później, przez całe lata dziewięćdziesiąte, a następnie na początku tego wieku, wielokrotnie słyszałem od partnerów, że Rosja nie jest problemem, nie prowadzi działalności wywiadowczej w stylu ZSRS, bo potrzebuje Zachodu do naprawy własnej gospodarki, a w ogóle to jest tam „ogromny bałagan”. Nasze próby sprzeciwu, kwitowane były poklepywaniem po plecach i „aluzjami do tradycyjnej polskiej rusofobii”. Mniejsza o to.

Nie jestem w stanie podać liczby Rosjan, którzy wtedy osiedlili się u nas. Nikt nie robił statystyk, a potem nikt nie pozwolił na „grzebanie” we wnioskach wizowych. Pod koniec roku 1989 osoby te zaczęły występować o KSP.

Przechodzimy do drugiego etapu.

Etap drugi, który nazwałem roboczo „rozwój” określam na lata 1990-1994/5. Z różnym natężeniem nastąpił w tym okresie wzrost obywateli krajów byłego ZSRS, występujących w Polsce o KSP. Było to dla nich ważne, ponieważ w tych czasach karta stałego pobytu wiązała się z uzyskaniem polskich dokumentów podróży, a więc sporym ułatwieniem w wyjazdach do krajów Europy Zachodniej. Polacy byli już traktowani, jak sojusznicy, więc nasz paszport nie budził takich podejrzeń, nawet, gdy widniało w nim rosyjskie nazwisko, ale to omijano w inny sposób.

Po pięciu latach, w niektórych przypadkach po trzech, posiadacz KSP mógł wystąpić o polskie obywatelstwo i dostawał je prawie automatycznie. Oczywiście, zarówno w przypadku karty, jak i obywatelstwa, musiały być spełnione określone warunki. Różnie z tym bywało. Bardzo często kontrwywiad dawał „negat”, a MSW, bojąc się procesu sądowego, i tak przyznawało. Rosjanie dobrze o tym wiedzieli. Wróćmy do profilu. Każdy z nich wyjeżdżał oczywiście z przyczyn ekonomicznych i „rosyjskiego bałaganu”. Moje zainteresowanie przykuły osoby spełniający następujące kryteria:

1. Osoby, które wyjechały z Rosji z „oszczędnościami” w wysokości od 8 do 40 tysięcy dolarów, które przeznaczały na tworzenie u nas przedsiębiorstw z osobami fizycznymi, podmiotami gospodarczymi, a także wchodziły do pojawiających się u nas spółek zagranicznych. Szczególnie niemieckich, amerykańskich, albo brytyjskich. W kilku przypadkach były to „zachodnie” spółki, zarejestrowane w Luksemburgu przez Rosjan z obywatelstwem Belize (kosztowało wtedy ok. 50 tysięcy dolarów). Takie przedsiębiorstwa handlowały praktycznie wszystkim, lecz w każdym przypadku towar był sprowadzany z Zachodu od byłych republik sowieckich. Szczególnie zauralskich, co jest zrozumiałe, gdyż sprawdzenie czegokolwiek było praktycznie niemożliwe.

2. Osoby, które brały ślub z Polkami i przyjmowały nazwisko żony. Dostawały wtedy dokument na nowe nazwisko, a rosyjski ślad figurował jedynie w poufnych dokumentach MSW. Takie gubienie śladu wydawało się być dość efektywne, ponieważ kilkakrotnie władze lokalne dziwiły się, że osoba z miejscowej „elity gospodarczej” nazywała się jeszcze niedawno inaczej. Było kilka przypadków, gdzie Rosjanin brał ślub, po uzyskaniu KSP, rozwodził się, potem brał kolejny ślub w innej miejscowości, przyjmował kolejne nazwisko, aktualizował dokumenty na nowe personalia i znów brał rozwód. W dwóch przypadkach powtarzano to kilkakrotnie w odległych od siebie województwach. Ciekawe też były „wybranki” naszych przyszłych współobywateli. Dzieliły się na ogół na dwie grupy: młode dziewczyny z bardzo małych miejscowości, „zacofanych” wówczas, które otrzymywały jednorazowo sumę około 2000 USD i dużo starsze rencistki i emerytki. W tym przypadku małżeństwa zawierano, albo jako drugie, albo po uzyskaniu KSP. Wtedy wyraźnie widać było, że chodzi jedynie o nazwisko, chociaż znalazłem przypadki zawarcia takich związków, tylko w celu uzyskania karty. Co ciekawe, nawet, gdy dawaliśmy sprzeciw, sądy nie uznawały go, gdyż obie strony twierdziły o „prawdziwości” takiego związku. Nie będę tu jednak oceniał nagłej zmiany podejścia władzy sądowniczej z „surowego wymiaru sprawiedliwości” na „wyjątkowo liberalne podejście do klienta”. Przynajmniej w takich sprawach. Obie grupy składały się na ogół z kobiet o niewielkim wykształceniu i biednych. Samotne emerytki i rencistki wynagradzano na ogół sumą około 3000 złotych miesięcznie przez około rok. Rozmawiałem z kilkunastoma „pannami młodymi” i każda, po dłuższych oporach, potwierdziła te sumy. W skrajnym przypadku rosyjski doktor fizyki, w wieku lat 34, wziął ślub z 73 – letnią emerytką na wózku inwalidzkim. Byłą sprzątaczką w jednej ze szkół podstawowych. Dla porządku dodam, że nasz doktor, jeszcze w trakcie procedury o KSP i po rozmowie sondażowej, wrócił natychmiast do Rosji i więcej o nim nie słyszałem. Nawet nie odebrał od swojej „żony” pieniędzy, które wypłacił jej za „trzy miesiące z góry”.

3. Osoby znające w różnym stopniu język polski, ale nie mające polskich korzeni. Wiele z nich tłumaczyło, iż pochodzi z terenów, gdzie zamieszkiwali Polacy i stąd znają nasz język. Wiedzieli, że nie jesteśmy w stanie sprawdzić ich wersji. Duża część usprawiedliwiała znajomość języka studiami lub kursami, związanymi z przygotowywaniem się do wyjazdu z Rosji. Dotyczyło to licznej, ale nie tak dużej grupy wszystkich występujących o KSP.

4. Osoby pochodzące z miejsc, w których nie jest możliwe sprawdzenie czegokolwiek bez kontaktu z władzami rosyjskim. Chodzi praktycznie o Syberię i całe Zakaukazie oraz o zamknięte miasta typu „Omsk 1”, „Omsk 3”, itp. Wbrew pozorom takich osób było dość dużo.

5. Osoby otwarcie przyznające się do związków z KGB. Może wydawać się to dziwne, ale tu Rosjanie pomyśleli. KGB było ogromną instytucją i posiadało swoje wojska. Spotkałem żołnierzy z Afganistanu, tłumaczy i przewodników wycieczek, którzy mówili, że chciano ich werbować, ale udało im się uciec przed służbami. Wszystko to, po to, by w razie badań na wariografie uniknąć reakcji na pytania o KGB. Była też grupa osób, która przed służbą w Afganistanie przebywała w Jałcie. Tam odbyła przeszkolenie kontrwywiadowcze w szkole KGB, związane z przygotowaniami do wyjazdu na teren działań wojennych. W ten sposób wybijano nam z ręki argument o ukrywaniu związków z sowiecką bezpieką i jednocześnie odgrywano „szczere intencje”. Ci Rosjanie wiedzieli, że będziemy ich obserwować przez jakiś czas i unikali jakichkolwiek konfliktów z otoczeniem oraz „lewych” pracowników. Zmieniali jednak często miejsce pobytu w „poszukiwaniu pracy”. W sensie prawnym trudno było im udowodnić działalność szpiegowską.

6. Osoby, które „pozwalały” polskim partnerom na szybki i dość duży zarobek. Jedną z głównych cech naszej transformacji było powstawanie fortun. Część Rosjan umożliwiała określonym osobom szybki i duży zarobek, przede wszystkim poprzez handel z rosyjskimi podmiotami. Na przykład jedna ze spółek, w której pewien Rosjanin był doradcą, osiągnęła w ciągu pół roku na ogromne zarobki na sprzedaży używanych opon, kupowanych w Niemczech i Wlk. Brytanii i sprzedawanych w Uzbekistanie z trzydziestokrotnym przebiciem. Rosjanie do takich interesów wybierali osoby młode, na dorobku i często związane z licznym wtedy środowiskiem politycznym. Sami jednak, na początku, trzymali się od tych środowisk z daleka. Nie będę opisywał tu wszystkich spraw, ani związków z mafią, gdyż wymagałoby to oddzielnego opracowania. Służby rosyjskie monitorowały generalnie grupy mafijne, umożliwiały im działalność, lecz często służyło im to jako zasłona dymna dla właściwych działań politycznych oraz do skierowania przeciwnych im służb na inne tory, niezagrażające ich ludziom.

7. Osoby, które związane były z wydobyciem, przetwórstwem i obrotem materiałami uznawanymi w ZSRS i Rosji za strategiczne. Ropa, gaz, metale ziem rzadkich, materiały używane w przemyśle zbrojeniowym. Osoby te docierały bezpośrednio do polskich przedsiębiorstw, a nawet do ministerstw, oferując korzystne transakcje i pośrednictwo w umowach z koncernami poradzieckimi. Niejednokrotnie, lobbing taki prowadzili polscy szefowie spółek, gdzie doradcami byli właśnie „kaespowcy”. Przypomnę historię tzw. „drogi eksterytorialnej Kaliningrad – Mińsk”. Lokalne władze kaliningradzkie i białoruskie podjęły rozmowy na ten temat z władzami polskich województw przygranicznych, omijając Warszawę. Lobbing miejscowych przedsiębiorstw polskich był tak wielki, że podpisano nawet konkretne rozmowy. Strona polska miała mieć większość zysków, nawet z teoretycznymi stratami strony rosyjskiej. Sprawę tego „korytarza” zablokowaliśmy w ostatniej chwili. Zauważę też, iż w tej kwestii lobowały wszystkie lokalne środowiska polityczne bez względu na barwę i stronę.

To z grubsza wszystkie główne kryteria. Były jeszcze inne, typowo operacyjne przesłanki, ale te muszą pozostać tajne. Są ważne, ale stanowią tylko uzupełnienie powyższych kryteriów. Ciekawe są też wspólne elementy zachowania osób, pasujących do profilu. Można je opisać w kilku punktach:

1. Żadna z nich nie kontaktowała się bezpośrednio z rosyjską placówką, konsulatami lub oficjalnymi postsowieckimi instytucjami. Unikali tez jakichkolwiek stowarzyszeń typu TPPR. Nigdy nie stworzyli związków narodowościowych. Unikali ich nawet. Chętnie natomiast zakładali restauracje, tworząc enklawy „kuchni rosyjskiej lub ukraińskiej” i one były jedynym miejscem, które kojarzyło się ze „starym krajem”.

2. Większość z nich, ogromna większość, zaczęła używać klubów fitness, prywatnych ośrodków sportowych z kortami tenisowymi, sal gimnastycznych oraz ekskluzywnych salonów fryzjersko-kosmetycznych. Tam tez bywali pracownicy placówek krajów byłego ZSRS. Głównie Rosji i Białorusi, ale także i Ukrainy. Przypuszczam, mam operacyjną pewność, że było to miejsca kontaktów, mimo, że często godziny pobytu dyplomatów „mijały się” z zajęciami interesujących mnie osób. W tych czasach wszyscy omijali cerkwie.

3. Ulubionym miejscem odpoczynku lub wyjazdów weekendowych były Spa i hotele, powstające w tamtym okresie na Mazurach i Suwalszczyźnie. Rejony te znajdowały się w obrębie tzw. „małego ruchu granicznego”. By tam się dostać obywatele Rosji z terenu Obwodu Kaliningradzkiego nie potrzebowały wizy. Dziennie granicę przekraczało kilkanaście tysięcy osób i to bez „mrówek”. Jeździły autobusy do Gdańska, Elbląga i Olsztyna. E ciągu jednego dnia można było odbyć spotkanie i wrócić. Nikt, żadna służba kontrwywiadowcza, żadna Straż Graniczna, nie była w stanie tego kontrolować. Nie jest to możliwe nigdzie na świecie. W takich miejscach pojawiali się czasem „gwiazdy” polskiego biznesu. Być może to przypadek, być może nie. W pracy mówiono mi, że są ważniejsze rzeczy, od „sprawdzania moich fantazji”.

4. Duża grupa wchodziła w firmy ochroniarskie. Szczególnie widać to było na terenach byłych jednostek PGWAR, które zagospodarowywały władze lokalne i w miastach zachodniej Polski. Firmy te zakładali na ogół Polacy, często zupełnie nie związani z tą branżą, a Rosjanie dawali fundusze. Znam przypadek założenia firmy przez Polkę , byłą kucharkę w jednej z ważnych jednostek sowieckich.
5. Kolejnym wyróżnikiem są banki. Rosjanie omijali na ogół banki w Polsce i w swoich interesach używali banków w rajach podatkowych, lecz nie tylko. Kajmany i Channel Islands „załatwiali” rosyjskojęzyczni obywatele Belize. Duża jednak grupa była obsługiwana przez banki greckie lub cypryjskie. Cypr, zresztą, stawał się powoli „rosyjską stolicą”. Wielu „naszych” posiadaczy KSP jeździło tam regularnie.

6. Część „kaespowców”, już z polskimi dokumentami podróży i nazwiskami żon wyjeżdżała z Polski na Zachód. Niemcy, Wlk. Brytania, Cypr, właśnie, ale także Ameryka Południowa. Stamtąd mogli myśleć o USA i Kanadzie.

Nie chcę tu poruszać problemu „Polaków Z Kazachstanu”, gdyż i wtedy, i dzisiaj jest to bardzo delikatny problem polityczny. Jestem jednak pewien, że rosyjskie służby wykorzystały powroty tych ludzi do kraju oraz ułatwienia w przyznawaniu obywatelstwa, do plasowania swoich ludzi. W konsulatach przedstawiano jeszcze carskie zaświadczenia o „pradziadku zesłańcu”. Były one, zgodnie z prawem, uznawane za dowód na polskie pochodzenie. Jak sprawdzić autentyczność? Gdzie? Idealne „wtórniki”. Pamiętam jedną sprawę.

Województwa były zainteresowane przyjmowaniem Polaków z Kazachstanu. Był to jednocześnie element polityki, propagandy i kampanii wyborczej władz lokalnych. Zakwestionowaliśmy „polskość” jednego reemigranta, gdyż widać było, iż on sam w to wątpi. Zaprosił go wojewoda małego, biednego województwa. Nasz „negat” obalił polityczną awanturą, a wszelkie argumenty kwitował potępieniem „esbeckich praktyk” ( co mówił o mnie, nie będę nawet powtarzał). Musieliśmy odpuścić. Po kilku miesiącach, ten sam wojewoda, zwrócił się do nas zdenerwowany z prośbą o „wsadzenie tego bandyty i kagiebowca”. Nie wsadziliśmy go, bo szybko zniknął i rozpłynął się gdzieś na Ukrainie. Cóż, nigdy nie miałem wygodnych i łatwych warunków pracy.

Osobnym procederem były „powroty żołnierzy”. Po wycofywaniu się wojsk PGWAR, niektórzy oficerowie wracali do Polski i występowali o KSP. Charakterystyczne było to, że nigdy nie znajdowali się wśród nich oficerowie KGB, ani pionów politycznych. Głównie grupa ta składała się z żołnierzy wojsk łączności i kwatermistrzostwa. Każdy przyjeżdżał z gotowym planem działania, pieniędzmi wystarczającymi na założenie biznesu oraz miał szereg polskich kontaktów, które legalizowały go i zapewniały „logistykę” i kontrakty. Każdy z nich, oczywiście, odszedł z armii do cywila.

„Dlaczego nic nie robiliście?” – może ktoś zapytać. Byłem sam. Moje hipotezy uznano za niepotrzebne, fantastyczne i mimo zainteresowania partnerów, polecono mi zająć się czymś innym, a z partnerami już nie spotkałem się w tej sprawie. Dlaczego? Nie chcę o tym pisać. Może jest to zresztą subiektywny ogląd sytuacji? Są jednak, jeszcze dwa powody.

Po pierwsze, Rosjanie zmienili wówczas sposób prowadzenia wywiadu, a także pojęcie nielegała. Tradycyjne „liczenie żołnierzy” było im niepotrzebne. Ostatecznie, siedzieli tu przez 45 lat. W opisywanym przeze mnie okresie budowali, moim zdaniem, infrastrukturę wywiadowczą, umożliwiającą im złożone działania wywiadowcze. Chodzi o budowanie agentury wpływu, agentury lobbującej lub prowadzącej do określonych zachowań politycznych. Jak więc wytłumaczyć to miałem kierownictwu, które cały czas poszukiwało tradycyjnych szpiegów z filmów sensacyjnych? Tymczasem, Rosjanie docierali do wszystkich środowisk politycznych. Tworzyli warunki, w których mogli zaistnieć zupełnie nieznani Polacy. Nie podam przykładu, bo i tak nikt nie uwierzy.

W połowie lat 90-tych założyli nawet polski oddział pewnego moskiewskiego stowarzyszenia, które przyciągnęło kilku, startujących wówczas polityków. Nam udało się to zatrzymać (nie wykonałem wtedy polecenia dyrektora, który stwierdził, że zajmuję się głupotami, lecz na szczęście zmieniła się władza po wyborach i przetrwałem), ale prezydent naszych południowych sąsiadów otworzył zjazd. Nie wiadomo skąd (…), o zjeździe dowiedziała się główna prasa światowa i… kompromitacja na dużą skalę.

Po drugie, Rosjanie świetnie „rozpracowali” nasz system prawny i wszystkie jego niedoskonałości, łącznie z „psychologią systemu”. Mieli swoich prawników, poruszających się świetnie w prawie międzynarodowym, którzy oferowali darmową pomoc w odwołaniach od decyzji negatywnych w sprawach KSP. Jeden z nich całe dnie „dyżurował” na Koszykowej, pod Biurem ds. Uchodźców MSW i „pomagał” petentom, wyłapując ciekawe osoby. Nie tylko rosyjskojęzyczne. Mieli też pieniądze na polskich adwokatów. W Warszawie powstały kancelarie specjalizujące się jedynie w obsłudze obywateli krajów byłego ZSRS. Zarabiały duże pieniądze i nie składały się z samych byłych komunistycznych prawników. Pecunia non olet. W pewnym momencie powstała nawet fundacja humanitarna, z główną siedzibą w Moskwie. Jej głównym zadaniem była pomoc „rosyjskojęzycznym bezdomnym w Warszawie i dużych miastach Polski”. W dodatku, jak udowodnić., iż ktoś jest agentem wpływu? Nie werbuje, nie żąda tajnych informacji, a jego rozmówca nie ma świadomości, iż rozmawia z oficerem obcego wywiadu i świadomie przekazuje klauzulowane informacje. Tak prawo określa szpiegostwo.

Dla pocieszenia powiem, że o tą „nowa jakość” potykały się też kontrwywiady innych krajów zachodnich. Sądzę także, iż Rosjanom pomagały materiały z lat wcześniejszych. Być może i kopie tych, które kryje zbiór zastrzeżony IPN.

W roku 1999 i na początku 2000 prowadzili za mną profesjonalną obserwację w Warszawie (robiłem wtedy pewną sprawę, która kiedyś opiszę). Udało im się ustalić moje dane, stary adres zamieszkania, nowy adres, pracę żony. Nie zrobiono w tej sprawie nic, bo mnie „ewakuowano” z Polski, a sprawę natychmiast zdano do archiwum. Teraz przyznają się do niej osoby, które tylko ją czytały po fakcie. Tak, zbudowali sobie nasi przeciwnicy sprawną infrastrukturę w Polsce. Możecie nazwać mnie paranoikiem, ale tak uważam. Przypominam zawsze: Rosjanie mieli Philbyego, Amesa, Hansena i wielu innych. U nas? Czyżbyśmy byli odporni? Śmiem wątpić.

Nie chcę kończyć tak smutno, przytoczę więc anegdotę. Zdarzenie autentyczne. W roku 1994 w Rosji nastała moda na butelki pet. Dosłownie oszaleli na tym punkcie. Jeden z pasujących do profilu Rosjan (już używał tylko polskiego nazwiska żony), wraz z polskim biznesmenem, zaczął eksportować takie maszyny z kraju spoza UE na Wschód. W rzeczywistości maszynę mieli jedną. Stała w garażu na Mazurach. Pokazywali ją kontrahentom. Przez Polskę przechodziły jedynie dokumenty przewozowe. Tabliczki znamionowe robili u grawera w punkcie w Warszawie. Sprzedali ją kilkadziesiąt razy. Dowcip polega na tym, że nikt nie popełnił w Polsce przestępstwa. Tu był tylko punkt sprzedaży, firma płaciła uczciwie podatek dochodowy, żaden towar nie został wprowadzony na nasz obszar celny, maszyny nawet nie przejeżdżały przez nasze terytorium, a żaden kupujący nie pochodził z Polski. Nikt ich nie odstrzelił? Nikt, bo założę się, że nie było żadnych oszukanych odbiorców, a cała operacja służyła jedynie finansowaniu jakichś innych działań legalnymi, z prawnego punktu widzenia pieniędzmi. Potem ten polski biznesmen związał się ze znanym politykiem, raczkującym wtedy.

Część pierwsza w artykule pt.Plasowanie agentów, nielegałów i oficerów wywiadu przez Rosjan w Polsce„.