W tytule, nie chodzi bynajmniej o finał męskiego stosunku, ale o tzw. szczyty zdrowotne, które obaj zwołują. Tusk, na czwartego grudnia, a dzień później, Nawrocki.

Ten pierwszy to „szczyt medyczny”. Ten drugi, by dowalić rządowi, „na ratunek ochronie zdrowia”.

W sumie jednak, odwołując się do terminologii erotycznej, wygląda to na rywalizację dzieciaków w piaskownicy o to, kto ma większego siusiaka.
Byłoby nawet zabawnie, gdyby nie chodziło o zdrowie i życie tysięcy Polaków, których leczenie jest zagrożone.

Wystarczy pójść do szpitala, pogadać z personelem i pacjentami, by usłyszeć całą litanię narzekań na system finansowania publicznej służby zdrowia.
Odwoływane zabiegi, gigantyczne kolejki do specjalistów, brak lekarzy w deficytowych specjalnościach itd.

Nihil novi sub sole.
Nic nowego pod słońcem.
Tak jest od lat i żadnej ekipie nie udało się rozwiązać tego węzła gordyjskiego.

A środowiska medyczne od lat postulują to samo, zwiększenie nakładów na ochronę zdrowia w budżecie państwa, do przynajmniej dziesięciu proc. PKB.
Jest ok. 8 proc.
Wprowadzenie nowego systemu wycen świadczeń medycznych obejmującego realne koszty, a nie te skalkulowane przez biurokratów z NFZ.
Likwidacja zadłużonych szpitali, które nie mają szans na to, by wyjść z pętli zadłużenia.
Zwiększenie składki zdrowotnej.

To tylko część „leków” na chorą służbę zdrowia.

Ani „konsylium” u Tuska, ani nasiadówa u Nawrockiego, niczego nie rozwiążą.
To propagandowe zagrywki jak w czasach PRL, gdy PZPR w obliczu problemów, zwoływała plenum partii, po których było jeszcze gorzej jak przedtem.

Historia kołem się toczy, ale potem już jako farsa.