Dr. Katarzyna Szumlewicz, którą znam osobiście i ogromnie szanuję.

Tak – dla takiej lewicy, o której ona z nostalgią pisze zawsze powinno być miejsce na rynku idei. Tak rozumiana lewica jest dziedzictwem Zachodu, które wyrasta nie tylko z marksistowskiej koncepcji „walki klas” przekształconej dziś przez „Nową Lewicę” w walkę wszystkich ze wszystkimi, ale z dużo szerszej idei humanizmu wywodzącej przecież z zsekularyzowanej idei chrześcijańskiej.

Tak – w społeczeństwie powinno być miejsce dla formacji opowiadającej się po stronie przegranych w wyniku zmian systemowych. To, że obecnie reprezentuje ich przede wszystkim prawica jest na swój sposób aberracją polityki, ale taką właśnie mamy sytuację.

Obserwujemy już od dłuższego czasu powstawanie „prawicy socjalnej”, która reprezentuje zarówno tych, których system neoliberalny zmiażdżył ekonomicznie, ale też tych, których „nowocześnie” rozumiany progresywizm wydziedzicza z tradycji, kultury i w ogóle – wszelkiej przynależności.

Współczesny progresywizm, to przede wszystkim frontalny atak na wszystkie fundamentalne kategorie konstytuujące społeczeństwo. Wszystko jest płynne. Permanentna „dekonstrukcja” pojęć prowadzi do ich nicowania a w ostateczności – pozbawia je jakiegokolwiek znaczenia. Na naszych oczach zaciera się granica między człowiekiem a zwierzęciem, człowiekiem a maszyną, kobietą a mężczyzną, państwem a organizacją międzynarodową, właśnością a „użyczeniem”, przyjacielem a wrogiem, obcym a swoim, wojną a pokojem, rodziną a grupą towarzyską, pieniądzem w ręku a obietnicą jego wypłaty przez bank, itd.

Wszystko staje się umowne i podlega nieustannym przekształceniom w imię rzekomego „postępu”.

Zarazem – rosną niebywale społeczne nierówności a demokrajca jest w coraz większym stopniu „dobra” jedynie wówczas, kiedy władza jest w rękach wąskich grup, właśnie tych, które opowiadają się za tak rozumianym postępem.

Chociaż nie we wszystkim się z Kasią Szumlewicz zgadzam – doskonale rozumiem jej gorzką wypowiedź. Obecna lewica nie zasługuje na żaden szacunek. Stała się wyrazicielką utopijnego, nieludzkiego w istocie projektu elit, które zaślepione specyficznie rozumianym uniwersalizmem rozjeżdzają do imentu filary naszej cywilizacji. Ba – same uznały, że pojęcie to nie ma sensu i nie powinno być dyskutowane. A jeśli już, to tak, jak niedawno stwierdził francuski pisarz i lewicowy „intelektualista” Michel Slama: „istotą naszej kultury jest… brak kultury”.

Dr Katarzyna Szumlewicz pisze: „Wszyscy się wypowiadają o słabym wyniku lewicy, więc i ja dodam swoje trzy grosze. Mówi się, że na lewicę zagłosował tylko żelazny elektorat, ale ja się z tym nie zgadzam. Jeśli istniało coś takiego, jak żelazny elektorat, to byłam nim ja. W czasie, gdy lewica upominała się o prawa ofiar transformacji, gdy walczyła z klerykalizacją, gdy ważne były dla niej kobiety – to była lewica. W cieniu oczywiście były pieniądze, majątki, przekręty, ale przekaz brzmiał jasno, a jednocześnie sprzeciwiał się panującej uniowolnościowo-gazetowyborczej bzdurze – o uśmiechniętych ludziach bez resentymentu, którzy urodzili się nie z matek i ojców, ale z obalenia komuny i końca historii, nie na porodówce, ale na wolnym rynku. Potem lewica popisowo zmarnowała zasłużone wysokie poparcie, ale jeszcze coś tam się trzymało z programu. Następnie wszedł, cały na biało, woke. Ucieleśnienie uśmiechnięcia i braku postkomunistycznego resentymentu. Woke przedstawiał się jako lewica, hura, hura. Można się było pod niego podpiąć! Stąd mamy uśmiechnięte zielonowłose twory lewicopodobne, które nie wiedzą nie tylko, jak działa ekonomia, ale nawet, jakiej są płci. Dziś odpowiednikiem lewicy są przeklęte w tej głębokiej tęczowej patelni rozmaite „terfy” i „swerfy”, sprzeciwiające się urynkowieniu ludzkich ciał (np surogacji czy prostytucji) i odejściu od materii w rejony życzeniowej fikcji (tranzycja, zwłaszcza nieletnich, oraz nowe słowa na użytek dorosłego kapłaństwa). To „terfy” i „swerfy” sprzeciwiają się odpowiednikowi klerykalizacji, jakim jest kolonizacja edukacji przez „ma być miło” i „każdy ma zaburzenie oraz traumę (w miejsce płci)”. Dlatego właśnie dziwię się twierdzeniu, że to żelazny elektorat lewicy głosował na te dziwne twory, którym się zdarza tańczyć przeciw przemocy wobec kobiet, jednocześnie rzucając oszczerstwa w stronę najstarszej organizacji walczącej z przemocą wobec kobiet. Jestem pewna, że na „lewicę” zagłosowali właśnie ci, którzy się z prawdziwą lewicą nie zetknęli. Wychowani wśród świergotu nowomowy o „homosovieticusie” i „autorytaryzmie” ludzi, którym nie podobał się demontaż instytucji opiekuńczych. W ten sposób historia zatacza koło – „lewicą” nazywa się oderwanie od świata, właściwe intelektualnej elicie, rozprawiającej niegdyś o herbach rodzinnych i tym, że należy jeść szczaw gdy brak obiadu, a dziś o zaimkach i zaburzeniach swoich dzieci, które zasługują na oddzielne luksusowe szkoły bez plebsu. Oczywiście lewicowość, ta prawdziwa, jest zawsze aktualna (wybaczcie idealizm tego zdania). Ale dojdzie ona do głosu dopiero, jak się pseudolewica samorozwiąże, tak jak niegdyś Unia Wolności. Innej drogi nie ma. Na zdjęciu, bo podobno zwiększa zasięg, cała na czerwono, wszak to kolor lewicy. Przedstawia ono jak występuję w podcaście Kroniki odchodzenia od rozumu , wyrażającym żałobę z powodu zastąpienia lewicy elitarystycznymi nonsensami. Mina nieco przerażona, gdyż mówię o tym, jak nonsensy stają się prawem. Ahoj!”