Dawno, dawno temu kiedy w sklepach nie było Coca-coli, a puste puszki po niej trzymano na półkach, na honorowym miejscu, ludzie sięgali po różne napoje, często „samoróbki” by ugasić pragnienie w upały. Oto czym się raczyli.
W moim domu w Wyrzysku, w czasach mej młodości durnej i chmurnej za kuchnię odpowiadała babcia Marysia Martenkowa, ze strony mamy. Ona to pichciała różne specjały kuchni wielkopolskiej jak np. czerninę, kaczkę lub gęś nadziewane podrobami z jabłkiem, tzw. „eintopf” czyli jednogarnkową, gęstą zupę z mięsną wkładką. No i piekła ciasta. Przede wszystkim pyszną drożdżówkę z sezonowymi owocami i kruszonką. Uwielbiałem wydłubywać z ciepłego jeszcze ciasta, te złote, słodkie okruchy, za co czasami dostawałem od babci ścierą po głowie.
Co jedzono?
W upały nie jadło się u nas chłodnika bo to nie jest potrawa kuchni wielkopolskiej, ale np. gotowaną fasolkę szparagową z własnej działki przykrytą złocistą posypką bułki tartej z masłem, gotowany kalafior tudzież zapiekankę z niego, młode ziemniaki ze skwarkami ze smalcu własnej (czyli babci) roboty, naleśniki, racuchy z pierwszymi jabłkami, „brukwiankę” czyli zupę z brukwi żółtej na gęsinie lub kaczce, pomidorówkę uwarzoną na własnych pomidorach. Podawała też zupę szczawiową z jajkiem oraz pierogi z jagodami uzbieranymi w Polanowskim lesie.
A kiedy hasaliśmy z naszą bandą po wyrzyskich uliczkach, dawano dzieciakom chleb ze śmietaną i cukrem , albo jego pajdę z masłem i małosolnym ogórkiem. Nie z Biedry czy Lidla, ale z własnej działki, którą praktycznie każdy mieszkaniec Wyrzyska miał.
Co pito?
W moim domu, przede wszystkim litry zimnej kawy zbożowej przechowywanej w kamionkowych garnkach, w chłodnej komórce. Herbatę miętową zaparzaną ze świeżego ziela, które rosło na łące, nad Łobżonką.
No i kompoty? Różnorakie. Z rabarbaru z pianką z ubitego białka by organizm się nie zakwasił. Z jabłek, malin, wiśni. Co tylko było pod ręką lub na targu albo działce.
Poza tym wodę sodową ze szklanych syfonów, które napełniało się w dawnym browarze.
Od wielkiego dzwonu, kiedy dzieciaki dostawały kieszonkowe kupowały, w tajemnicy przed rodzicami, słodkie paskudztwo czyli oranżadę. W takich specjalnych butelkach z fajansowym kapslem, na drucie. Smakowała bosko bo pita ukradkiem, w tajemnicy choć zawierała głównie cukier i jakieś barwniki.
Z kolei, u mojej drugiej babci, Anny mieszkającej we wsi Kompania pod Bzowem, pito wodę z octem albo zimne, kwaśne mleko od krowy imieniem Mućka. Co druga krowa tamże miała na imię Mućka. Wodę z octem dostawali jednak głównie najęci do pracy żniwiarze. My, dzieciaki raczyliśmy się zsiadłym mlekiem lub wodą ze studni. Tak, tak drogie dziadki, prosto ze studni i nikt nie biadolił, że nieprzebadanej przez Sanepid.
Gasiliśmy też pragnienie owocami, zrywanymi prosto z drzewa lub krzaków. Słodkimi, dorodnymi „sercówkami” czyli odmianą czereśni. „Szklankami” czyli wiśniami. Agrestem i czerwoną porzeczką. A także, kiszonymi w dębowych beczkach, ogórkami. Beczki, by ogórki się lepiej ukisiły, trzymano w rzece Mątawie przepływającej obok babcinego domu, z pruskiego muru.
I te smaki, te zapachy we mnie zostały. Do dziś nie piję słodzonych paskudztw, których nazw nie wymienię by nie robić producentom reklamy. Szkoda, że dzisiejsze dzieciaki je piją bez umiaru co widać po ich gabarytach.
Czy to wyłącznie nostalgia za czasami dzieciństwa?
Po trosze tak, a po trosze, żal, że wiele fajnych rzeczy utraciliśmy bezpowrotnie. Powszechne niegdyś targi z furmankami zastąpiły supermarkety, w których kupujemy warzywa czy owoce nie znając producenta. Ja zaś, prowadzony za rękę przez babcię na targ, od małego wiedziałem, że najlepsze, białe szparagi to z Osieka nad Notecią. Jabłka i gruszki z Pobórki Wielkiej, a jajka od pani Zosi z Glesna. Wiedzieliśmy wtedy co jemy i skąd pochodzi nasze jedzenie. Dziś odkrywamy Amerykę na nowo. Jest coraz więcej restauracji typu „z pola na stół” rozreklamowanych jako nowość. Jaka nowość, już starożytni to wiedzieli.
No i nasze Babcie i Mamy.
Na zdjęciu, mój rodzinny dom w Wyrzysku, przy ulicy Kościuszki cztery, stan aktualny.
Autor: Antoni Styrczula
Opinii publicznej kojarzę się jako rzecznik prasowy Prezydenta RP, a także dziennikarz radiowo-telewizyjny i prasowy. Od wielu lat zajmuję się szkoleniami i doradztwem w zakresie public relations i marketingu politycznego. Jestem ekspertem w kreowaniu wizerunku firmy w e-przestrzeni i social mediach oraz zarządzaniu informacją w sytuacjach kryzysowych. W wolnych chwilach podróżuję. Przede wszystkim do Azji. Więcej tekstów autora przeczytacie na blogas24.pl
Zostaw komentarz