Coraz częściej można odnieść wrażenie, że Donald Trump w opinii wielu komentatorów nie prowadzi polityki, lecz bierze udział w jakiejś surrealistycznej rozgrywce planszowej, w której kluczowe decyzje zapadają w zależności od tego, ile oczek wypadnie mu na kostce. Ta narracja – lekceważąca, ironiczna, często pogardliwa – zakłada, że polityka Trumpa to efekt chaosu, impulsywności lub wręcz szaleństwa. Tymczasem dla uważnych obserwatorów polityki światowej, ten chaos to tylko fasada – teatralna poza, za którą kryje się zimna kalkulacja, twarda gra interesów i wyjątkowo konsekwentna realizacja strategicznych celów.
Jak ujął to profesor John Mearsheimer, jeden z czołowych amerykańskich realistów w teorii stosunków międzynarodowych:
„Polityka międzynarodowa to nie konkurs piękności, lecz bezwzględna gra interesów. Państwa nie mają przyjaciół – mają interesy.”
Trump działa dokładnie w tym duchu. I choć wielu krytyków postrzega jego działania jako destrukcyjne, to z perspektywy realistycznej są one po prostu brutalnie konsekwentną realizacją interesów własnego państwa.
Demokraci – szczególnie ci z progresywnego skrzydła – stosowali miękką siłę. Ich narzędziem była ideologia, moralna presja, popieranie organizacji pozarządowych oraz wzmożenie retoryczne wokół równości, inkluzywności i „wartości demokratycznych”. W gruncie rzeczy była to gra o wpływy – tyle że zamiast ceł i ultimatum stosowano sankcje moralne i narracyjną dominację.
Wielu europejskich polityków bezrefleksyjnie ulegało tej presji, realizując zalecenia różnego rodzaju międzynarodowych gremiów, często nieświadomie stając się pionkami w geopolitycznej rozgrywce. A te gremia – choć często przedstawiane jako niezależne autorytety – w praktyce działały jako miękka forma lobbingu interesów USA.
Instrumentalnie wykorzystywano tematy praw mniejszości rasowych czy seksualnych, jednocześnie ignorując, niemal z ostentacyjną konsekwencją, sytuację rdzennych mieszkańców Ameryki Północnej.
Trump tymczasem jednym ruchem wywrócił ten elegancki stolik z misternie poukładanymi kartami i kieliszkami. Zrobił to brutalnie, bez finezji, ale skutecznie. Obnażył fałsz gry, w której jedna strona udaje troskę o wartości, a druga naiwnie wierzy, że naprawdę chodzi o coś więcej niż interes.
Jak zauważył Douglas Murray, brytyjski publicysta i autor książki „Wojna z Zachodem”:
„Trump nie gra w tę samą grę co establishment. On pokazuje, że cesarz jest nagi — i dlatego tak bardzo go nienawidzą.”
Nie, Trump nie jest szaleńcem. Jest graczem. I to graczem niezwykle konsekwentnym. Przez cztery lata przygotowywał grunt pod kolejne ruchy, które dziś są realizowane z chirurgiczną precyzją. Problem polega na tym, że zbyt wielu jego krytyków ocenia go według kategorii moralnych, a nie strategicznych.
Zapominają, że Trump – niezależnie od osobistych kontrowersji – pozostaje przede wszystkim prezydentem Stanów Zjednoczonych, a więc realizuje interes własnego państwa. Nie Europy. Nie świata. USA.
Jak to dosadnie ujął Henry Kissinger, architekt amerykańskiej dyplomacji przez dekady:
„Ameryka nie ma stałych sojuszników, ma tylko stałe interesy.”
Z tego punktu widzenia działania Trumpa mają logiczną spójność. Silna, niezależna Europa to konkurent gospodarczy. To także potencjalny sojusznik Chin – nawet jeśli tylko nieformalny – w rywalizacji o globalną dominację. W interesie USA jest więc osłabienie tej struktury, destabilizacja jej politycznej jedności i ograniczenie zdolności do prowadzenia niezależnej polityki zagranicznej.
Trump to rozumie i działa bez sentymentu. Gdy mówi o zakupie Grenlandii – Europa puka się w czoło. A przecież to nie absurd – to geostrategia. Grenlandia to kluczowy punkt na mapie w kontekście topniejącej Arktyki i dostępu do surowców oraz szlaków morskich.
Podobnie jak Kanał Panamski czy obecność militarna w rejonie Pacyfiku – wszystko to elementy większej układanki.
Trump nie działa na ślepo – tylko wielu nie chce widzieć wzoru, według którego układa pionki. Jak mówił George Friedman, założyciel Stratforu:
„Ameryka nie może dopuścić do powstania potęgi kontynentalnej w Europie. To leży u podstaw jej strategii od I wojny światowej.”
Owszem, jego styl razi. Ale czy naprawdę wiemy, jak wyglądają rozmowy polityków zza zamkniętych drzwi? Czy nie jest tak, że Trump po prostu obnaża to, co dotąd pozostawało zasłonięte kotarą dyplomacji?
Nie wierzę w szaleństwo Trumpa. Wierzę w brutalną, ale skuteczną metodę negocjacji silniejszego z słabszym. Jak zauważył amerykański dziennikarz Tucker Carlson:
„Trump mówi wprost to, co inni chowają za uśmiechami i PR-em. To nie polityka – to dekompresja hipokryzji.”
Czytałem kiedyś o technikach negocjacyjnych wielkich sieci handlowych. Tam nie prowadzi się rozmów w duchu kompromisu – tam oferuje się producentowi minimalną marżę, gwarantując jednocześnie odbiór całej produkcji. Albo przyjmujesz, albo wypadasz z rynku. Tak wygląda świat wielkich graczy.
Trump negocjuje podobnie. Nie udaje, że jesteśmy równi. Nie ukrywa, że interes USA stoi ponad wszystko. I właśnie dlatego jego działania są dla wielu szokujące – nie dlatego, że są irracjonalne, ale dlatego, że są zbyt jawne.
W świecie, w którym przez lata liczyła się narracja i fasada, Trump przynosi brutalny realizm. To nie szaleństwo. To reset.
Zostaw komentarz