Przez całe lata w powszechnej świadomości, a nawet do pewnego stopnia popkulturze, funkcjonował tylko jeden Hitchens – Christopher, zmarły w 2011 roku agresywnie lewicowy dziennikarz zaliczany do grona tzw. czterech jeźdźców nowego ateizmu. Miał on jednak młodszego brata, Petera, który – może trochę na zasadzie przekory, a może też z jakichś innych przyczyn – stał się jego nieomalże lustrzanym przeciwieństwem. Dziś uchodzi za jednego z czołowych brytyjskich konserwatywnych publicystów. W noworocznym numerze „Do Rzeczy” ukazał się niezwykle ciekawy wywiad z nim, który powinni sobie dobrze przyswoić nasi rozgrzani prawicowcy.

Przede wszystkim dlatego, że Hitchens junior tworzy swoje teksty z perspektywy kraju, w którym jest już właściwie pozamiatane. On sam zresztą nazywa je nekrologami dla Wielkiej Brytanii, mającymi nie tyle coś zmienić, bo na to już za późno, co raczej pomóc ludziom zrozumieć, jak to się stało, że można było cywilizowany i pomyślnie rozwijający się kraj w krótkim czasie zepchnąć w otchłań kompletnego chaosu. Mówimy tu o horyzoncie zaledwie trzydziestu lat. Hitchens ma tu przede wszystkim na myśli kwestie gospodarcze – potworny deficyt w handlu zagranicznym oraz zadłużenie, zarówno państwa, jak i samych obywateli, którym – jak twierdzi Hitchens – często nie starcza do pierwszego.

Pomijając zagadnienie słuszności jego analiz ekonomicznych, warto zwrócić uwagę właśnie na fakt, że to o nich jest mowa w pierwszej kolejności. Kiedy prowadzący rozmowę Piotr Włoczyk konstatuje, że z punktu widzenia konserwatysty istotne powinny być aspekty związane z przemianami społecznymi, odpowiada, nieco chyba sarkastycznie, że jeśli już dywagujemy o życiu i śmierci, to należy w pierwszej kolejności sprawdzić u pacjenta puls, bo sfera materialna empirycznie pokazuje stan społeczeństwa. Podoba mi się ten pragmatyzm. Trochę mi go brakuje u naszej prawicy, zajmującej się głównie wojną o pryncypia i zwalczaniem LGBT. Sam też posypuję tu głowę popiołem.

U nas na prawej flance – a przynajmniej w jej głównym nurcie oscylującym wokół obecnej władzy – co do liczb panuje konsensus, że jest dobrze, jest dobrze, jest dobrze, a będzie jeszcze lepiej, więc może już przejdźmy do tych tęczowych flag. Na dobrą sprawę jedynie środowiska związane z Konfederacją w jakikolwiek sposób podejmują tematy ekonomiczne, pytając – moim zdaniem zresztą słusznie – czy w dłuższej perspektywie obrany przez rząd socjalistyczny kurs nie odbije nam się czkawką. I powinno się o to pytać. W końcu – jak przytomnie zauważa Hitchens – zadłużony kraj na dłuższą metę nie jest w stanie prowadzić suwerennej polityki. To właśnie wykończyło Wielką Brytanię.

Przy czym absolutnie nie chodzi ani o to, by teraz wszyscy raptem przedzierzgnęli się w ekonomistów, ani tym bardziej o to, żeby odpuścić sobie temat toczącej się na naszych oczach wojny kulturowej. Po prostu – i to w gruncie rzeczy wyrasta na swoistą myśl przewodnią rozmowy Włoczyka z Hitchensem – nie warto tracić czasu i energii na sprawy, w których nie bardzo rysują się widoki na sukces. Zamiast tego lepiej skupić wysiłki na ratowaniu lub odbudowywaniu i wzmacnianiu tego, na co możemy mieć realny wpływ. Hitchens odziera ze złudzeń: rewolucji obyczajowej nie zatrzymamy, bo poszła już zbyt daleko.

Według niego w kwestiach obyczajowych prawica myli skutek z przyczyną. Przewrót w moralności czy choćby w definicji małżeństwa nie jest – jak mówi – powodem dekompozycji struktur społecznych, ale objawem. Gnicie zaczęło się dużo wcześniej. Mnie przypomina to nieco diagnozy młodego Ratzingera o procesach niszczących duchową tkankę Kościoła, które formułował on w latach pięćdziesiątych, gdy zewnętrznie wszystko zdawało się jeszcze w porządku. Hitchens przypomina, że tak naprawdę ludzie zainteresowani formalizowaniem związków homoseksualnych stanowią nikły procent społeczeństwa. Tymczasem prawica – również polska – bezustannie daje się wciągać w jałowe pyskówki na ten temat.

Dobrze rozwijający się, wolny kraj potrzebuje silnej i niezależnej rodziny. I to na jej wzmacnianiu – na różnych polach – Hitchens proponuje się skupiać. Zauważa przy okazji, że w Wielkiej Brytanii rodzina jest wręcz systemowo osłabiana. Niezwykle łatwo uzyskać rozwód, a wszechobecna kultura masowa otwarcie lansuje egoizm i skrajny liberalizm, który dewastuje relacje międzyludzkie. Odwrócenie tych trendów powinno się według Hitchensa stać priorytetem dzisiejszych konserwatystów. Pytanie tylko, czy bezustanne święte oburzanie się na Parady Równości – których i tak się przecież nie powstrzyma – jest najodpowiedniejszą metodą do osiągnięcia tego celu.

I coś niewątpliwie jest na rzeczy. Ja już dawno zauważyłem, że polska prawica bardzo nie docenia soft Power. O ileż łatwiej i efektowniej przeprowadzić kolejny spektakularny roast na lewactwo, które bez przerwy knuje, jak zdeprawować nam dzieci, niż po prostu pokazywać pozytywne wzorce. Normalne się nie klika, nie mówiąc już o tym, że ciężko zbijać na tym polityczny kapitał. Ciągle czytam i słyszę o Gramschim i jego koncepcji rozpisanego na dekady marszu przez instytucje, ale jakoś trudno dostrzec próby wykonania tego marszu w przeciwnym kierunku, co dosyć dobrze widać choćby na przykładzie kultury, w której konserwatyści bezradnie wymachują odnóżami jak wywrócone na plecy żuczki.

Hitchens zachęca ponadto do odbrązawiania różnych obowiązujących na prawicy mitów. U nas takim mitem jest niewątpliwie żelazna Margaret Thatcher, która – jak mówi rozmówca „Do Rzeczy – była co prawda gospodarczym liberałem, jednak przy tym nigdy nie prowadziła szczególnie konserwatywnej polityki społecznej. Dobrym tego przykładem jest choćby stosunek jej rządu do aborcji, która w ciągu dekad stawała się w Wielkiej Brytanii coraz większym problemem. To samo tyczy się także brytyjskich Torysów, którzy – jak kwituje Hitchens – są po prostu organizacją zajmującą się utrzymaniem się przy władzy za pomocą haseł, które dają szansę na odniesienie zwycięstwa.

Nie sądzę, aby na polskiej prawicy ktoś jeszcze wierzył w konserwatyzm brytyjskich konserwatystów, lecz już kult Thatcher chyba trwa niezagrożony. Zresztą nie w tym rzecz – chodzi raczej o wyrobienie w sobie odruchu krytycznego i zarazem realistycznego myślenia o tych, z którymi planuje się zawierać sojusze. Niby mówi się, że w polityce nie ma przyjaźni, a jedynie interesy, ale czasem, kiedy słyszę, jak część naszej prawej strony rozpływa się w zachwytach nad Donaldem Trumpem, przenika mnie zimny dreszcz i jakoś tak odruchowo zaczynam czekać, kiedy wyleją nam na łeb kubeł lodowatej wody. Kilka już przecież wylali.

Jest wreszcie rozmowa z Hitchensem przestrogą, żebyśmy zanadto nie popadali w samouspokojenie z tytułu przywiązania do Kościoła. Przyznaje on, że osadzenie w katolicyzmie odegrało kluczową rolę w przetrwaniu polskiej wspólnoty narodowej i kulturowej w obliczu dziejowych kataklizmów, jednakże zaraz dodaje, że wiara Polaków znajduje się pod silnym naporem środowisk, które widzą w Kościele zagrożenie, a sama Polska wchodzi w okres silnej sekularyzacji. Radzi owego procesu nie lekceważyć i wyciągnąć wnioski z tego, co się stało w Irlandii. A ja znowu się zastanawiam, czy jest u nas faktyczna gotowość do podjęcia nad tym refleksji.

Tak czy inaczej, ten wywiad uzmysławia, że w porównaniu z Zachodem znajdujemy się w stosunkowo niezłym położeniu. Cieszymy się, póki co, względną wolnością słowa, co w zniewolonej poprawnością polityczną Wielkiej Brytanii nie jest już takie oczywiste. Jesteśmy też chyba – tak przynajmniej można wnieść ze słów Hitchensa – źródłem nadziei dla tych na Zachodzie, którzy jeszcze zachowali odrobinę zdrowego rozsądku. To naprawdę spory kredyt zaufania, który niestety niezmiernie łatwo przepuścić. Aczkolwiek najważniejszą lekcją wydaje mi się właśnie to, by nie marnotrawić zasobów na potyczki, w których nie ma szans wygrać.

Jest takie zdanie Wyspiańskiego – przypomniał je ostatnio u siebie na blogu Jerzy Sosnowski, z którym praktycznie w niczym się nie zgadzam, jednak tę maksymę głęboko biorę sobie do serca: „Musimy coś zrobić, co by od nas zależało, zważywszy, że dzieje się tak dużo, co nie zależy od nikogo.” Mniej więcej coś w tym duchu mówił też Hitchens, usiłując nam pokazać punkty, w których jest jeszcze to i owo do odwojowania. Może warto sobie to przypomnieć, nim znów zmarnujemy kolejną godzinę na debatę o złych gejach.

Fot: Pixabay