Zgłosił się do mnie Pan red. Jakub Wiech z wyrzutem, że rzuciłem na niego cień podejrzenia, iż jego publicystyka być może podlega różnym innym motywacjom niż ściśle merytoryczna ocena sytyuacji (czytaj tutaj).
Początkowo niezbyt miła rozmowa zmieniła się jednak w wymianę argumentów, co skłania mnie do poglądu, że Pan Wiech jest jednak po prostu urodzonym optymistą i niekoniecznie potrzebuje merkantylnych motywacji do pracy. To w sumie dobra wiadomość!
Jednak jakoś nie umiem zgodzić się z jego oceną sytuacji, która – jeśli dobrze zrozumiałem – sprowadza się do kilku punktów:
1) Dezindustrializacja Europy wcale nie jest jakaś zatrważająca, obserwowaliśmy raczej krótkoterminowe skutki COVID-19 i wojny na Ukrainie.
2) Dwa filary Unii Europejskiej, czyli Niemcy i Francja nie mogą sobie pozwolić na oderwanie od realiów, zatem nie dopuszczą do sytuacji, w której realizacja transformacji energetycznej doprowadzi do załamania się ich silnie uprzemysłowionych gospodarek. W takich kategoriach p. Wiech widzi np. pewną zmianę nastawienia Unii Europejskiej w zakresie eliminacji pojazdów spalinowych.
3) W świetle powyższego, jest pewną sprzecznością równoczesne twierdzenie, że polityka UE jest wypadkową interesu niemieckiego i francuskiego a zarazem jest „antyprzemysłowa”, czy też – biorąc pod uwagę siłę francuskiego rolnictwa – „antyrolna”
Zarazem, co podkreślam – zasadniczo nie ma między nami sporu ani co do znaczenia emisji antropogenicznych dla klimatu, ani co do wynikającej z tego konieczności transformacji energetycznej Europy. Spór dotyczy raczej metodyki tej transformacji i oceny sposobu jej prowadzenia dla Polski. Mam też wątpliwości, na ile Europa powinna upierać się na pozycji „światowego lidera” transformacji energetycznej, ale to już inna inszość.
Ja pozostaję na stanowisku, że obecnie prowadzona przez UE „zielona” polityka jest nacechowana bardzo silnym niemiecko-francuskim partykularyzmem. Pomimo różnych sporów między Niemcami i Francją – kraje te zasadniczo reprezentują interes szerszy, w mojej nomenklaturze – interes „Centrum Reńskiego”. Prowadzone przez UE polityki są zatem „wyceniane” przede wszystkim pod kątem wydolności gospodarek Doliny Renu a nie „peryferyjnych” krajów naszego kontynentu. Unia Europejska zawsze znajdzie zatem powody, aby zmienić kształt prowadzonych polityk, jeśli są one zbyt dokuczliwe dla przemysłu niemieckiego czy francuskiego rolnictwa, lecz już niekoniecznie wówczas, kiedy są one dokuczliwe dla Polski czy Grecji. Prowadzi to do sytuacji utrudniającej kształtowanie strategii gospodarczej w krajach peryferyjnych. Wystarczy powiedzieć, że np. inaczej kształtuje się biznes plan „Izery”, jeśli – jak zakładano – po 2030 r. sprzedaż samochodów spalinowych będzie w UE zakazana, a inaczej, jeśli jednak nie. Poprzedni rząd w Polsce wyłożył określone siły i środki na tę fabrykę biorąc pod uwagę zatwierdzony przez UE plan a teraz okazuje się, że jednak pod wpływem nacisków niemieckich ulegnie on zmianie.
To tylko jednen przykład, a jest ich przecież wiele. Ostatni, to niemiecka polityka gazowa. Unia Europejska jakoś przeszła do porządku nad nagłym podniesieniem opłat za tranzyt gazu przez Niemcy, co utrudnia krajom leżącym od nich na wschód uniezależnienie się od gazu rosyjskiego. Szczególnie poszkodowani decyzją Berlina są tutaj Czesi, którzy wcześniej radośnie zrezygnowali z planów podłączenia się pod nasz Gazoport. Zarazem jednak, dokładnie w tym samym czasie pojawiły się ze strony Unii Europejskiej „zastrzeżenia” wobec Polski związane z naszą polityką tworzenia strategicznych magazynów gazu. Okazuje się, zdaniem Brukseli, że nasze prawo „dyskryminuje” podmioty, które chciałby magazynować dla nas gaz… poza granicami Polski. W zasadzie – nie ma co ukrywać – chodzi tutaj właśnie o Niemcy, które mają trudności z napełnieniem swoich magazynów i po prostu chcą wymusić na Polsce, żeby swoje „strategiczne” zapasy częściowo lokowała właśnie za Odrą. Na ile będą one wówczas „strategiczne”, to już mało kogo w Brukseli interesuje…
Mówiąc krótko – uważam, że realia europejskiej transformacji energetycznej w znacznej mierze sprowadzają się do konsekwentnego przerzucania jej kosztów na kraje peryferyjne i zawsze w interesie Centrum Reńskiego. Tak samo działają wszystkie unijne uwarunkowania ekologiczne. Inwestycje w Polsce są stale problematyczne, gdyż – zdaniem brukselskich gremiów – zbyt mocno niekorzystnie oddziałują na środowisko, mają wady proceduralne w zakresie ochrony środowiska itd. Zarazem – Niemcom wolno jakby więcej. Niemcy bez trudu mogły użyć formuły „vis major” realizując „poza wszelkim trybem” swoje inwestycje w nowe porty gazowe. Z dnia na dzień w Mukran na Rugii, ledwie 60 km od Świnoujścia postawiono terminal FSRU i oddano go do użytku w marcu bieżącego roku. To właśnie oferta Mukran „wygryzła” Polskę z interesu gazowego z Czechami. Jakoś Unia Europejska nie znalazła tu żadnego powodu, żeby uznać to za nieuczciwą konkurencję…
Taka nierówność traktowania jest konsekwetna. Decyzja sądu w Strasburgu dotycząca zamknięcia Turowa bez oglądania się na poważne konsekwencje dla naszego bilansu energetycznego, przy równoczesnym przymykaniu oka na ekspansję energetyki węglowej w Niemczech. Nieustanny dozór Komisji Europejskiej w zakresie wsparcia państwowego dla polskiego przemysłu, przy równoczesnym kompletnym zignorowaniu gigantycznych dotacji energetycznych dla przemysłu niemieckiego… Tak, jaby nie były one żadnym naruszeniem „zdrowych reguł konkurencyjności”…
Redaktor Wiech jakby nie zauważa tych tendencji, których skutkiem będzie rosnąca dysproporcja między krajami Unii. Dzięki takiej polityce Reńskie Centrum jakoś sobie poradzi, jednak takie kraje jak Polska – już nie. Kraje Doliny Renu jakoś prześlizgną się przez kłopoty, ale Polska już nie. Dzięki gigantycznym dotacjom niemiecki przemysł chemiczny przetrwa, ale polski, który na taką życzliwość Unii Europejskiej liczyć nie może – już nie.
Oczywiście – nie da się ukryć, że jesteśmy z transformacją energetyczną spóźnieni, niemniej jednak – polityka nie działa w próżni. Mamy określoną strukturę społeczną, nasza gospodarka była oparta na węglu, gaz mieliśmy z Rosji a atom był (i jest) stale blokowany. Staramy się teraz nadrabiać zaległości, stawiając farmy wiatrowe na Bałtyku, ale to nie wystarczy. Unia Europejska jednak jest nieugięta i zdaje się nie mieć nic przeciwko temu, żeby polska gospodarka zbankrutowała z powodu horrendalnych narzutów za emisje CO2 przy równocześnie bardzo restrykcyjnej polityce w zakresie dotowania przemysłu – zupełnie inaczej niż w Niemczech!
Bruksela nie jest też w stanie uznać naszej „vis major” – czyli naglącej konieczności radykalnego podniesienia wysiłku zbrojeniowego. Polska jednak graniczy z Rosją i jest bezpośrednio zagrożona ze wschodu. Nie mamy takiej swobody, jak nasi zachodni partnerzy w zakresie wyboru, czy przeznaczać więcej na zbrojenia, czy jednak na transformację energetyczną. Znowu – wydaje się – wygrywa pogląd, że „powinny nam wystarczyć gwarancje”. Polski przemysł zbrojeniowy nie może liczyć na żadne ugowe traktowanie – musimy bowiem zrozumieć, że takowe naruszałoby „zdrową konkurencję” na europejskim rynku zbrojeniowym. Na tym, gdzie Unia Europejska hojnie dotuje niemiecki Rheinmetall, ale Polska otrzymała jakieś ochłapy, gdyż procedurę przetargową ustawiono dokładnie na nasz okres wyborczy i Polska administracja nie dogadała się z firmami zbrojeniowymi. Szansy na dogrywkę, póki co, oczywiście nie ma…
Nie przeczę przy tym, że min. Błaszczak powinien się jakoś wytłumaczyć dlaczego w 2023 r. nie udało się przygotować wniosków ani na odtworzenie fabryki prochów w Pionkach ani na rozbudowę zdolności w zakresie produkcji materiałów wybuchowych w Nitrochemie. To poważna sprawa! Okazuje się, że największa w Europie fabryka prochu powstanie – z unijną pomocą w rumuńskim Braszowie… A w Pionki władowaliśmy już przecież prawie pół miliarda złotych a tam nadal ugór… Zwalanie wszystkie na Unię nie jest tu poważne, niemniej – właśnie nam Unia nigdy nie wybacza… No chyba, że idzie o „praworządność”…
Wracając do meritum – w przeciwieństwie do red. Wiecha nie widzę szans na szybkie wydostanie się Polski z pułapki, jaką stała się transformacja energetyczna. Opóźnienia w realizacji programu jądrowego, który – wg obecnego rządu – przewiduje uruchomienie naszej pierwszej elektrowni jądrowej dopiero za 20 lat wskazuje kierunek. Energia z wiatru też nie będzie tania, biorąc pod uwagę, że wobec braku niskoemisyjnego „baseline” – raz będzie jej za mało a raz za dużo – co w obu przypadkach oznacza wielkie koszty. Nie wiadomo też, skąd brać pieniądze na konieczną modernizację sieci energetycznej. Pan Wiech mówi, że to nasza wina, bo Polska przeznaczone na to z Unii pieniądze „przejadła”. W tym roku otrzymamy z UE na ten cel jedynie 15 mld zł, co jest kroplą w morzu potrzeb. Specjaliści z branży oceniają, że całkowity koszt modernizacji naszej sieci energetycznej wyniesie grubo ponad 500 mld. zł! Skąd Polska ma brać na to pieniądze? – Tego zaiste nie wiem! Przypominam zarazem, że już za niespełna trzy lata, w 2027 r. staniemy się Unii „płatnikiem netto”, czyli będziemy do unijnej kasy wpłacać więcej niż z niej otrzymujemy.
Tymczasem nasz rząd zdaje się podtrzymywać w opinii publicznej wrażenie, że bez unijnej pomocy nasza gospodarka w ogóle nie ma racji bytu i a swoją rolę widzi bardziej jako pośrednika w załatwianiu kolejnych dotacji niż czynnika aktywnie kształtującego polską gospodarkę tak, aby była ona bardziej wydajna i bardziej produktywna. W takiej perspektywie uwaga rządu jest skupiona na przeróżnych „dostosowaniach” naszej gospodarki celem spełnienia unijnych wymogów, co odbywa się kosztem wyhamowania „kontrowersyjnych” inwestycji. Kontrowersyjnych głównie dlatego, że nie są na rękę naszym zachodnim sąsiadom. Tym bowiem bardziej niż na naszej gospodarczej niezależności zależy na uzyskaniu „efektu synergii”, co w praktyce oznacza, zgodnie z koncepcją „Mitteleuropa” utrzymanie dotychczasowego modelu Polski jako gospodarki zależnej od gospodarki niemieckiej. Mamy się rozwijać, ale bez przesady! Akurat tyle, aby dostarczać rynku zbytu i komponentów dla wysokomarżowej gospodarki naszego zachodniego sąsiada, bez ambicji osiągnięcia porównywalnej pozycji. Znajduje to potwierdzenie w wypowiedziach przedstawicieli rządu Tuska, że nie zależy im na „mocarstwowości” naszego kraju. Najwięcej, na co możemy liczyć, to zatem status takich trochę większych Czech, lecz – ze względu na bliskość Rosji – ze wszystkimi konsekwencjami państwa frontowego o zawsze niepewnym statusie. No chyba, że zapiszemy się do „zjednoczonej Europy” rezygnując już ze wszystkich atrybutów suwerennego państwa i w pełni zdamy się na łaskę i niełaskę naszych zachodnich partnerów, którzy wcale nie zamierzają oddawać władzy w Unii.
Doprawdy – nie wiem w jaki sposób red. Wiech może tu mówić o tym, że Polska może stać się eneretycznym… „mocarstwem”. Moim zdaniem, mamy szansę stać się mocarstwem bagiennym, enklawą dzikiej przyrody z punktowo rozmieszonym, stosunkowo niewielkim przemysłem i rozbudowanym sektorem niskomarżowych usług.
Tak czy inaczej – doceniam wysiłek red. Wiecha, który się ze mną bezpośrednio skontaktował i próbował uzasadnić swój nadzwyczajny optymizm.
Zostaw komentarz