Wojna dobiegała końca. Bolkowi, jak dziesiątkom tysięcy innych Polaków, trudno było odnaleźć się w nowej rzeczywistości. Boleśnie doświadczony przez los, został sam jak palec. Nie o taką Polskę walczył. Nie po drodze było mu z nową władzą.

Pewnego dnia, w jednym z lokalnych barów, wdał się w bójkę na tle politycznym. Jako element wywrotowy został skazany na sześć lat więzienia. Wyszedł rok wcześniej. Wałęsał się po znanym sobie mieście. Choć brakowało rąk do pracy, nikt nie chciał go zatrudnić. W końcu został grabarzem. Zamieszkał w małej suterenie nieopodal kościoła. Samotność i ciężar życia pchnęły go w stronę kieliszka. Z dnia na dzień staczał się coraz niżej.

Cuchnący alkoholem, brudny, chodził bez celu. Ostatnie grosze przepił kilka dni temu. Był głodny, męczył go kac. Tylko jedna myśl tłukła się po głowie – jak zdobyć coś do picia. Wstyd, ale pragnienie było silniejsze. Poszedł do księdza. Ten poczciwy staruszek nieraz ratował go w potrzebie.

Było już dobrze po północy, ale Bolek stracił poczucie czasu. Zapukał do drzwi plebanii. Cisza. Zapukał raz jeszcze. Nacisnął klamkę. Drzwi ustąpiły. To, co ujrzał, otrzeźwiło go natychmiast – w kałuży krwi leżał ksiądz, a wokół porozbijane sprzęty i ślady rabunku.

Zrozumiał w mig, w jakim jest położeniu. Wszyscy znali go jako pijaka i awanturnika. Nikt by mu nie uwierzył. Za morderstwo była tylko jedna kara. Uciekał, ile sił w nogach. Głodny, bez pieniędzy, postanowił ruszyć przed siebie, gdziekolwiek – byle dalej.

Dotarł do torów od strony lasu. Lokomotywa z kilkoma wagonami towarowymi była gotowa do odjazdu. Wdrapał się do jednego z nich przez wąskie okienko. W środku panował mrok. Zapalił zapałkę – drewno, prycza, koza, jakieś skrzynie. Zapalił lampę naftową. Może to pozostałość po wojsku albo repatriantach?

Nie było czasu na rozważania. Drzwi wagonu zaskrzypiały. Bolek skrył się między skrzyniami. Do środka weszło dwóch uzbrojonych mężczyzn. Pociąg ruszył. Po godzinie zdrętwiały mu wszystkie kości. Ale nie to było najgorsze.

Wartownicy wyciągnęli chleb, boczek i termosy z herbatą. Głód zwyciężył. Bolek wysunął się z ukrycia.

– Ktoś ty?! – padło pytanie, a broń już była wycelowana.

– Błagam, kawałek chleba… wszystko powiem.

Zjadł łapczywie. Potem opowiedział wszystko. Okazało się, że jeden z konwojentów był żołnierzem, który przeżył tak jak Bolek Puszczę Solską.

Tam było piekło. Mimo że Bolek zasługiwał aby odstawić na najbliższy posterunek, tamten powiedział tylko:

– Jedziemy w Bieszczady. Mam tam znajomego. Coś się wymyśli.

Wysiedli w Zagórzu. Po kilku godzinach podjechał wóz. Prowadził go mężczyzna o sumiastych wąsach.

– Nie boisz się pracy? Witaj w Bieszczadach.

Szybko się dogadali. Bolek opowiedział swoją historię. Trafił do wyrębu lasu. Bieszczady go urzekły. Dziewicze, surowe, piękne. Obiecał sobie: nigdy więcej alkoholu. I wytrwał.

Uchodził za dziwaka. Nie pił, nie awanturował się. Latem trafił na teren, gdzie las przecinały stare okopy. Tu musiała być bitwa. Podczas pracy siekiera uderzyła w coś twardego – stal. Ostrze się wyszczerbiło. W worku miał zapas, więc zapalił papierosa i stanął nad jarem. Wśród liści dostrzegł szkielet. Obok leżały resztki oporządzenia.

Po pracy pochował nieznajomego. Wbił bukowy krzyż. Wyszeptał:

– Śpij spokojnie pod tym niebem. Niech ziemia, która cię przyjęła, będzie ci lekką.

W nocy przyśnił mu się młody chłopak:

– Dziękuję, że mnie pochowałeś. Gdy odwiedzisz moją mogiłę, poznasz moje imię.

Zbudził się zlany potem. Nigdy nie śnił o zmarłych. Następnego dnia wrócił na miejsce. Rozejrzał się jeszcze raz, choć wiedział, że to daremne. Ale wtedy coś błysnęło wśród kamieni, niemal niewidoczne w porannej mgle — mały, srebrny krzyżyk. Przybrudzony ziemią, zmatowiały od czasu i deszczu. Wziął go do ręki. Na odwrocie ledwo dało się odczytać: Jan. Pod spodem data: 1895.

Zrobił prosty krzyż z gałęzi, przybił do niego drewnianą tabliczkę i wypisał:
Jan, lat 20, Polak.

Od tej pory dbał o mogiłę. A później o opuszczony cmentarz niedaleko. Czyścił, kosił trawę, palił znicze. Uważano go za dziwaka.

Tuż przed Wszystkimi Świętymi porządkował cmentarz. Nad jedną z żołnierskich mogił stanęła kobieta.

– Ktoś z rodziny? – zapytał.

– Brat. Zginął tu w 1915. Nie wiem, gdzie dokładnie leży. Może tu. Nikt nie wie, ilu zginęło w tych górach…

– Mój brat miał na imię Jan.

Bolek pobladł. Opowiedział historię. Po godzinie byli przy mogile. Wiosną Jan Zaczyk spoczął w rodzinnej ziemi pod Krakowem.

W Bieszczadach do dziś pozostało wiele bezimiennych mogił. A Karpacka ziemia przytuliła ich jak matka.

Autor: Jędruś Ciupaga