W Krakowie zaskoczyła nas śródziemnomorska pogoda i kompletny brak wolnych miejsc parkingowych. Krążyliśmy autem wokół Placu św. Ducha, jak pijani tancerze po weselnej izbie – nadaremnie!

W końcu postawiłem samochód w miejscu niedozwolonym i pełen obaw przekroczyłem wraz z Cesią progi Teatru Słowackiego. Lecz kiedy zajęliśmy już nasze miejsca w loży honorowej, obawa ustąpiła, a my rozparliśmy się w fotelach, niczym hrabia minister Gołuchowski z księżną Bonaparte na pamiętnej premierze w 1901 roku.
Podczas gdy księżna Cesia lustrowała towarzystwo, ja wgapiałem się osłupiały w teatralną kurtynę.

Byłem przygotowany na widok kotary Siemiradzkiego, bo przed wizytą w krakowskim przybytku Melpomeny, przestudiowałem literaturę przedmiotu, ale spłowiała firana, która zwisała ze sceny w niczym nie przypominała historycznej draperii. W jej górnej partii namalowany był frunący młodzieniec w ciemnych okularach, jakby żywcem wyjęty z Matrixa, który wyciągniętą ręką usiłował złapać za wystające z chmury kobiece nogi.
Młody Geniusz oprócz przeciwsłonecznych okularów nie miał na sobie innego przyodziewku, a jego kutasik sterczał odwrotnie do kierunku lotu i praw aerodynamiki.

W dole kurtyny, jakieś gołe panie – nimfy? Pluskały się w rzece, a w centrum kłębiła się ciemna masa niewiadomego przeznaczenia. Mogła to być Smocza Jama, Smog Wawelski, czarna dziura albo kleks.

Lecz nie widok tej kotary, jak się później doczytałem, wykonanej w 2018 roku na podstawie szkicu Wyspiańskiego, zdziwił mnie najbardziej, bo w trakcie spektaklu zobaczyłem większe dziwy!

Pod tym względem Maja Kleczewska słynna reżyserka i korektorka dzieł klasyków nie zawiodła. Przedstawienie zaczęło się dynamicznie i folklorystycznie z ludowymi przyśpiewkami, hołubcami i takim przytupem, że wielki kryształowy żyrandol, który zwisał z sufitu, mało co nie spadł nam na głowy. Na scenie wirowało weselisko – “jeden wielki korowód kręcący się dookoła, taniec kolorów, krasych wstążek, pawich piór, kierezyj, barwnych kaftanów i kabatów”

Chłopcy krakowiacy obracali wiejskie druhny, ino im spódnice furgały, a miastowe panny aż piszczały z ochoty. Jasiek zamiatał czapką sufit, Czepiec palił się do bitki i do wypitki, Panna Młoda cerę miała, jak krew z mlekiem, a Polskę w serduszku. Pan Młody “całowałby ją bez końca, nigdy syty, nigdy zadość taka to u niego radość”. Poeta bywał patetyczny, Dziennikarz cyniczny, Rachela blada. Radczyni zadawała szyku tiulowym kapeluszem wielkości koła od wozu i konwersowała z Kliminą na agrarne tematy. Gospodarz – gościł wszystkich, jak należało, a pozostałe towarzystwo za kołnierz nie wylewało!

Wszystko szło jak Pan Bóg i Wyspiański przykazali do czasu, gdy na wesele zaczęli przybywać goście z zaświatów.
Już postać Stańczyka zbiła mnie z pantałyku. Sprawił to koncept reżyserki, która z królewskiego błazna zrobiła Jokera. Joker Kleczewskiej przełamywał klasyczne schematy, co było nawet ciekawe. Zygmuntowski błazen nie miał w sobie nic z dostojeństwa i powagi Stańczyka z obrazu Matejki. Nie wydawał się być serio zatroskany ani stanem państwa, ani niewolą narodu. Przez cały czas przedstawienia siedział za stołem, jadł, pił i śmiał się głupkowato, a jego słowa podszyte były karnawałową opacznością. Lecz kiedy Dziennikarz założył mu na głowę papierową czapkę zrobioną z egzemplarza Gazety Polskiej, czar prysnął i zrobiło się dosłownie.

Niech tak będzie – myślałem – reżyserka ma prawo do własnej interpretacji dramatu.
Jednak jeszcze dziwniej zrobiło się, kiedy na scenę weszło widmo, jak się domyśliłem – Czarnego Rycerza. Zawisza nie był czarny, jeno zielony, bo miał na sobie mundur żołnierza wyklętego, a zamiast miecza u boku zwisała mu kabura z pistoletem.

Za Zielonym Rycerzem do weselnej izby przybyło kilku żydów w rytualnych strojach. Pojawili się tam ni z gruszki, ni z pietruszki, nie wiadomo skąd i po co?

Zrobiłem w pamięci szybki rachunek sumienia ze znajomości lektury, podejrzewając, że za młodu opuściłem jakiś fragment, ale przecież nie! Czytałem “Wesele” w późniejszym czasie i byłem pewien, że poza Karczmarzem i Rachelą inni żydzi w dramacie nie występują.

Ale Maja Kleczewska wiedziała lepiej. Najpierw kazała Czarnemu Wyklętemu zaglądać starozakonnym do rozporków (nie wiadomo po co?), ciągnąć ich za pejsy, a w końcu ustawić pod ścianą i rozstrzelać.

Podczas gdy w weselnej izbie zabawa szła w najlepsze, Rycerz zabijał Izraelitów strzałami w tył głowy. Na końcu przygonił Karczmarza i też go zastrzelił.

Scena egzekucji tak mną wstrząsnęła, tak zabolała, że straciłem serce i ochotę do oglądania reszty sztuki. Tą sceną reżyserka rozstrzelała widzów, Wyspiańskiego i swój spektakl.

Było to tak niestosowne, agitacyjne i obraźliwe, że z obojętnością reagowałem już na inne, nowatorskie pomysły Kleczewskiej. Nie zbulwersował mnie ani widok zgwałconej Racheli z ostrzyżoną głową i sukienką całą we krwi, ani finałowy taniec Chochoła wystylizowanego na zombie z amerykańskich horrorów, który z piersi wyrwał krwawiący kawał świńskiego serca i cisnął go precz.
Świńskie serce, jak się domyślałem miało symbolizować tradycyjne narodowe świętości – czyli Polskę właśnie – tę Polskę, którą Poeta kazał szukać Jagusi pod gorsetem.

Z ulgą przyjąłem koniec przedstawienia i bez emocji reagowałem na widok nowej feministycznej kurtyny, która opadła na scenę.

Z jeszcze większą ulgą stwierdziłem, że nasze nieprawidłowo zaparkowane auto nie zostało odholowane przez straż miejską.

Po czym, wsiedliśmy z Cesią do samochodu, i jak najprędzej opuściliśmy Plac św. Ducha.
W drodze powrotnej do Warszawy siedzieliśmy w aucie w milczeniu, jeno w głowie dźwięczały mi słowa Stańczyka, które dedykuję reżyserce spektaklu.
– Uderzyłaś w błazna ton
– Kłam sercu, nikt nie zrozumie
hasaj w tłumie!
– Masz tu kaduceus, chwyć!
– Rządź!
– Mąć nim wodę, mąć!
– Mąć tę narodową kadź
serce truj, głowę trać!
– Na Wesele! Na Wesele!
– Stój na Czele!

Autor: Marek Szarek