26 lata temu umarł mój przyjaciel, z którym się zaprzyjaźniłem w III klasie Szkoły Podstawowej. Nasza nieomal półwieczna relacja, opierała się pewnie, a raczej miała swoje źródło w przeciwieństwach. On był niski, ja – wysoki. On można tak powiedzieć – pochodził jak na warunki komuny z zamożnej rodziny, ja – byłem po śmierci ojca biedny jak mysz kościelna. Łączyło nas pewnie – wyalienowanie ze środowiska rówieśników, będących potomkami wadowickich mieszczan, łyków, osiadłych od wielu, wielu lat w dolinie rzeki Skawy. On był wnukiem skandalizującego obyczajowo poety i pisarza, który w ociekających spermą obrazach, rozprawił się z miasteczkiem, w którym wcześniej miał nawet własną ulicę, ja – wypędzonym z Kresów, bez absolutnie żadnego zaplecza rodzinnego, poza… zdegradowaną społecznie przez komunistów matką, nauczycielką, byłą kierowniczką szkoły na Kresach, zmuszoną po śmierci męża, żeby utrzymać troje dzieci – myć podłogi w gruźliczym szpitalu. I tak w drugiej, a już na pewno trzeciej klasie, jako autsajderzy trzymaliśmy się razem. Przyjaciel mieszkał za miastem, początkowo uczęszczał do kilkuklasowej szkoły, do której wspinał się pod górkę jakieś półtora kilometra. Potem jego mama, córka poety woziła go do naszej szkoły na rowerze. Pamiętam, że w tym okresie paradował w takim śmiesznym, czerwonym berecie ozdobionym metolowymi cekinami. Niekiedy też po niego przyjeżdżał na motorze marki Zündapp, jego ojciec – były właściciel drukarni, którą oczywiście komuniści znacjonalizowali, a jego samego, jako element niepewny politycznie, zesłano do pracy w fabryce drutu. Przyjaciel wyrastał w pewnej dychotomii, jego ojciec nienawidził ustroju, dawał temu przy każdej okazji wyraz, zaś babcia wdowa po poecie w nowej rzeczywistości hołubiona przez reżim za zasługi poety, który wieszczył, na zjeździe lewicowych literatów we Lwowie tuż przed wybuchem II Wojny Światowej, że zwycięstwo rewolucji – przyjdzie ze wschodu – próbowała się wygodnie urządzić. Kiedy przyjaciel był wyrostkiem, jego ojciec, którego notabene przyjaciel szczerze nienawidził – z domu, w którym panowała oportunistyczna wobec czerwonych atmosfera – wyprowadził się. To z pewnością miało wpływ na dalszy jego rozwój. Stał się oczkiem w głowie babci, jej siostry Kaiszerowej , nie mówiąc już o jego mamie, osobie niezwykle pogodnej, od maleńkości przyzwyczajonej do odmienności szczególnie obyczajowej jej ojca poety. Przyjaciel uczył się marnie, prawdę pisząc – nie uczył się w ogóle, oceny w szkole podstawowej otrzymywał za bycie wnukiem osoby, która w miasteczku miała swój pomnik. Gorzej było w liceum, ale dzięki manewrowi zdawania matury w liceum dla pracujących cenzus uzyskał, zwłaszcza że w szczycie apoteozy rewolucyjnego poety szkole- nadano imię jego dziadka. Przyjaciel był bystrym i pełnym wewnętrznych rozterek człowiekiem, lecz jego oportunistyczna postawa nie pozwalała innym tego w nim dostrzec. Ja dostrzegałem i kiedy byliśmy razem – dyskutowaliśmy ze sobą zawzięcie. Bywało, że odprowadzałem go przez 4 kilometry do domu, w którym mieszkał, a który to przed wojną jego dziadek wybudował dla swojej kochanki Szołajskiej, żeby mieć ją pod bokiem. Sam bowiem mieszkał z żoną i dwiema córkami w sąsiadującym z domkiem dworze, w którym zgromadził wspaniałą kolekcję obrazów, manuskryptów, rysunków, rzeźb, książek. No więc ja go tam odprowadzałem, a on w zapale niedokończonej dyskusji, odprowadzał mnie z powrotem do miasteczka. Nie spieraliśmy się w tych rozmowach, tylko roztrząsaliśmy różne aspekty tematu, który nas interesował. Ten dwór, w którym żona poety i jego młodsza córka – zorganizowały po wojnie, poświęcone, obiektywnie rzecz oceniając, jednemu z wybitniejszych twórców międzywojnia – prywatne muzeum odegrał ważną rolę w edukacji mojego przyjaciela. Nie tylko przez obcowanie na co dzień z dziełami sztuki, ale też przez kontakty z osobami zauroczonymi postacią i twórczością jego dziadka. Jednocześnie był jak trzęsawisko, z którego nie mógł się wydostać. Przejął od matki rolę strażnika pamięci. Egzystując przy tym w skrajnym ubóstwie, bo przecież pół etatu, jakie zaoferowało mu PTTK, które przejęło patronat nad muzeum, albo jakiś niewielki ryczałt z Poczty Polskiej za opróżnianie skrzynki pocztowej i stemplowanie pamiątkowymi pieczątkami kartki rozprowadzane z wizerunkiem poety – nie były w stanie pokryć jego potrzeb. Oportunistycznie godził się na to, był w końcu jakimś tam szefem, nie musiał rano wstawać z łóżka. Mógł przy oprowadzaniu wycieczek po muzeum popisywać się swoją znajomością literatury, sztuki, wzbudzając autentyczny podziw u słuchaczy. To mu wystarczyło. Wprawdzie podejmował jakieś próby – wyrwania się z tego dla niego niewątpliwie toksycznego miejsca, ale zaraz wracał. Miał również zdolność przyciągania – niespełnionych artystów, którzy zaczęli się o niego ocierać w przekonaniu, iż przy jego pomocy wślizgną się na Parnas. W nowej rzeczywistości zabrakło lewicowej estymy wobec dziadka poety, zabrano mu połowę ulicy, przywrócono dawną nazwę liceum, jednak orzeczono przyjacielowi jakąś niepełnosprawność z okresowo weryfikowaną rentą inwalidzką. Nie był już beneficjentem odcinającym kupony pozostawione przez dziadka, tylko klientem wsparcia socjalnego. Przyjaciel się ożenił, potem rozwiódł, znowu się ożenił – w wieku 56 lat zmarł, osierocając nastoletniego syna i dwójkę bardzo małych dzieci. Nie ma już muzeum w opuszczonym dworze, bogate zbiory, które były schedą po poecie tak przez niego pieczołowicie pilnowane, zostały przejęte przez inną kulturalną placówkę. Wieczne odpoczywanie racz Mu dać Panie!