W Unii Europejskiej narasta dysonans, który staje się coraz trudniejszy do ukrycia. Z jednej strony Europa ogłasza kolejne programy klimatyczne, wydając gigantyczne środki – niemal jedną trzecią całego unijnego budżetu – na walkę z emisją CO₂ i neutralność klimatyczną. Z drugiej strony ta sama Europa rozpoczyna właśnie największy od dziesięcioleci program zbrojeniowy, który ma pochłonąć miliardy euro i wymagać kolejnych unijnych pożyczek. Problem polega na tym, że Europy nie stać na jedno i drugie.

W obliczu geopolitycznych zagrożeń, rosnącego napięcia na wschodnich granicach oraz ryzyka konfliktów globalnych, wydatki na obronność stają się koniecznością. Ale w logice zdrowego rozsądku należałoby w tym momencie poluzować zielone ambicje, przynajmniej tymczasowo. Niestety, nic na to nie wskazuje. Obecna narracja Unii Europejskiej nie tylko nie zakłada rewizji polityki klimatycznej, ale wręcz ją radykalizuje. Czym więc tłumaczyć tę pozorną sprzeczność?

Odpowiedź jest zaskakująco prosta: nowy program zbrojeń to nie tylko reakcja na Rosję – to także (a może przede wszystkim) plan ratunkowy dla niemieckiej gospodarki.

Nowy fundusz Europejskiej Obrony nieprzypadkowo konstruowany jest w taki sposób, by głównym beneficjentem były koncerny z Niemiec. Mechanizmy finansowania są zaskakująco „hermetyczne” – z projektów wyłączono możliwość zakupu sprzętu zawierającego komponenty spoza UE, w szczególności amerykańskie, brytyjskie, koreańskie czy izraelskie. Oznacza to, że Europa nie będzie mogła kupować tego, co już jest sprawdzone i skuteczne, ale będzie musiała zamawiać to, co dopiero powstanie… w niemieckich fabrykach.

Jak podaje „Politico”, Komisja Europejska planuje utworzenie funduszu obronnego o wartości dziesiątek miliardów euro, który miałby umożliwić masowe zamówienia wspólne w ramach unijnych programów. Ale już dziś wiadomo, że w praktyce oznacza to subsydiowanie niemieckiego przemysłu zbrojeniowego pod pozorem unijnej solidarności. Francja, Włochy i Szwecja również mają otrzymać swoje udziały w tym torcie – ale to Berlin jest architektem całego systemu i to do Berlina trafi największy strumień pieniędzy.

Jak pisał sam Steven Pinker, „przemoc jest często racjonalnym narzędziem realizacji interesów” – podobnie jak narzędziem może być militarna retoryka w służbie gospodarczej dominacji. Europa nie pierwszy raz używa narracji moralnej do realizacji interesów ekonomicznych, ale dziś widać to bardziej niż kiedykolwiek.

Program zbrojeń nie będzie finansowany wyłącznie z budżetów narodowych. Komisja Europejska planuje zaciągnięcie olbrzymich pożyczek na rynkach finansowych – podobnie jak miało to miejsce przy okazji funduszu odbudowy po pandemii. To oznacza kolejne obciążenia dla przyszłych pokoleń – tym razem nie w imię odbudowy zdrowia publicznego, ale w imię wzrostu produkcji czołgów i dronów.

Co więcej, nawet jeśli pieniądze zostaną wydane, czas realizacji projektów militarnych w Europie jest niezwykle długi. Przykład? Niemiecki program nowego bojowego wozu piechoty (projekt Puma) został opóźniony o ponad dekadę i do dziś boryka się z wadami technicznymi. Ale to właśnie niemieckie firmy, mimo problemów, będą beneficjentami nowych zamówień. Bo nie chodzi o efektywność – chodzi o transfer kapitału.

Przyznajmy uczciwie: Unia Europejska stoi dziś przed wyborem, którego nikt nie chce oficjalnie sformułować. Czy chcemy nadal wydawać setki miliardów euro na Zielony Ład, czy chcemy budować nowoczesną armię europejską? Obu tych celów nie da się zrealizować bez drastycznego wzrostu długu i ryzyka gospodarczego.

Tymczasem brukselska biurokracja stara się przekonać opinię publiczną, że można robić wszystko naraz – że można jednocześnie „ratować planetę” i „odstraszać Putina”. Niestety, rzeczywistość ekonomiczna mówi co innego. Każde euro wydane na systemy rakietowe to euro, którego zabraknie na modernizację energetyki. I odwrotnie – każde euro wydane na farmy wiatrowe to euro, którego nie będzie na uzbrojenie żołnierzy.

Historia uczy, że Europa często powtarza własne błędy. Zamiast budować efektywną i odporną gospodarkę, znów wchodzimy w logikę „ratowania silnych kosztem słabszych”. W latach 2010–2012 Niemcy zarabiały na kryzysie strefy euro – dziś mają zarabiać na kryzysie bezpieczeństwa. I znów odbywa się to pod szczytnymi hasłami „solidarności europejskiej”.

Tylko że ta solidarność coraz częściej przypomina scentralizowany transfer pieniędzy do najbardziej uprzywilejowanych państw, które potrafią najlepiej wpływać na mechanizmy decyzyjne UE.

Zielona transformacja i zbrojenia mogą wydawać się moralnie słuszne. Ale w rzeczywistości to projekty redystrybucji środków, w których coraz mniej chodzi o klimat czy bezpieczeństwo, a coraz bardziej o utrzymanie hegemonii Niemiec w Unii Europejskiej.

I właśnie dlatego Europa znów zaciska sobie pętlę na szyi – w imię szczytnych idei, które skrywają bardzo przyziemne interesy.