Kiedyś, jakieś 12 lat temu, jak wydawało mi się, że już gorzej nie może być w moim zyciu, na takim zakręcie życiowym, takim, z którego nie było szans wyjścia na prostą, wszedłem o poranku do kościoła. Którego nie odwiedzałem, obrażony na Pana Boga od miesięcy, może nawet lat, bo straciłem rachubę.

To była końcówka Eucharystii, po której ksiądz przenosił Pana Jezusa do kaplicy, w której wierni mogli go adorować. Siedziałem wtedy w ostatniej ławce. I on się przy mnie wtedy zatrzymał. Ksiądz poszedł dalej, ale On zatrzymał się właśnie dla mnie. Byłem już wówczas prawie niewierzący, ale On dotknął mojego serca. Rozpłakałem się wówczas nad swoim losem, a te łzy należały do najszczęśliwszych w moim życiu. I potem zacząłem porządkować swoje sprawy.

Każda Eucharystia gładzi grzechy. Doceniam to, że w pobliżu miejsca mojego zamieszkania mam kilka świątyń, w których jest ona codziennie sprawowana. Staram się codziennie korzystać z tego przywileju. Czy to w moim parafialnym kościele, czy u ojców franciszkanów. Korzystam z tego, jeśli to możliwe.

Boże Ciało. Boże się stało. Przepiękne święto.