c.d.
Rozdział V. Szaleństwo dociera do Czerniczyna.

Pewnego dnia przyszedł do nas stary Źbujak, ojciec Żeńki, mojej najlepszej koleżanki. Zawsze był wesoły. Zawsze opowiadał kawały i śpiewał ukraińskie piosenki a my śpiewaliśmy razem z nim. Tym razem był jednak bardzo smutny i jakiś mrukowaty. Z początku nic nie mówił, a po jakimś czasie zaczął:
– Tej nocy was i wszystkich Lachów spalą, a jak was zastaną, to zabiją! Musicie uciekać. Potem, jak zwykle zaczął śpiewać ale teraz smutnym tonem … pieśń o rozstaniu i wyszywanym ręczniku na drogę:
„I w dorohu dałeku ty mene
Na zori prowadżała
I rusznyk wyszywany
Na sczastia, na dolu dała”

Przypomnieliśmy sobie przepowiednię dziada i opowieści wujka Walerka z Wołynia. Ojciec stwierdził, że to nie żarty i że musimy natychmiast opuścić wioskę. Szybko zaprzągł konia i kazał szybko spakować najpotrzebniejsze rzeczy. Ja koniecznie chciałam zabrać suczkę Muszkę i jej cztery, dopiero narodzone szczeniaki.
– Nie bedziem się z psiarnio ludziom na głowę zwalać – powiedział ojciec – weź suńkę i jednego szczeniaka, żeby nie skuczała!
I pojechaliśmy do znajomych do Hrubieszowa.
Kostek przyszedł do nas i razem z Milką pojechał do wioski, by zabrać resztę rzeczy. Kiedy ładowali meble na wóz, podjechało kilka furmanek. Przed spaleniem chat banderowcy zachęcali szabrowników do grabieży polskiego majątku. Chcieli chociaż w taki sposób wciągnąć jak najwięcej Ukraińców do zbrodni. Kostek kazał narzeczonej się schować, a sam, zamaszystym krokiem wyszedł na drogę. Stanął, podparł się rękami pod boki i spokojnie patrzył na zbliżających się rabusiów. Zatrzymali się. Kostek nic nie mówił tylko patrzył na nich groźnie. Po chwili zawrócili. Milka z Kostkiem skończyli pakowanie i szczęśliwie przybyli do miejsca naszego schronienia.
Wieczorem zauważyliśmy przez okno dym od strony Czerniczyna. Wyszliśmy na podwórze.
– O, Łacińskie się palo! – zauważyła mama – i Pliszki …i my się palim! – lamentowała.
– Dobrze, że my wszystkie żywe – pocieszał ojciec.
Zajrzałam jeszcze do Muszki. Siedziała przestraszona w budzie, a koło niej …cztery szczeniaczki! Musiała sześć razy pokonać pięciokilometrową trasę do Czerniczyna, by uratować z pożogi swoje maleństwa.
Nazajutrz rano, do innego domu na tej samej ulicy w Hrubieszowie, przyjechała nasza rodzina spod Dubienki, ze wsi Skryhiczyn i Jasienica. Był z nimi mój ulubiony mały Edzio. Bałam się wcześniej o niego, bo rozeszła się po okolicy wieść, że banderowcy pod Dubienką nadziali na widły małego chlopca. Potem śnily mi się koszmary z Edziem, przebitym widlami. Na szczęscie to nie był on. Uradowałam się na jego widok i on się też bardzo ucieszył. Przy okazji opowiedział mi bajkę „po chachłacku”:
„Był Łapeć, Puzyr i Słómka. Szli szli szli, zobaczyli bajure. Słómka na to – ja si półoży, a wy na mnie wlizieci i przejdzieci. Słómka si półożyła, Łapeć wliaz na Słómki. Słómka si złamała a Łapeć wpad dó wody. A Puzyr chichutał, chichutał aż łopnął”. Taką to gwarą, z dużą domieszką ukraińskiego, mówili ludzie w okolicach Dubienki. Niektórzy nazywali to „gwarą chachłacką” czy nawet „językiem chachłackim”. Te gwary zaczynały się pod Dubienką i panowały dalej na północ, różniąc się od siebie prawie w każdej wiosce. My pod Hrubieszowem mówiliśmy czymś bardziej zbliżonym do polskiego, a mój ukraiński, którego nauczyłam się od ukraińskich koleżanek, był wręcz bliski literackiemu językowi ukraińskiemu. A Edzia od tej pory wszyscy zaczęliśmy nazywać „Puzyrem”.