Osiodławszy podstępem sąsiada, zabrałem dwie ostatnie świnie i pognaliśmy na Południe. Sąsiad zepsuł się już za Żyliną, więc dalej podróżowaliśmy pociągiem. Ale bez biletu. Jak tylko pojawiał się konduktor, to udawaliśmy że nas nie ma. Pytał, czy jesteśmy ale my odpowiadaliśmy, że nas nie ma. No i tak dojechaliśmy do Budapesztu. Potem, w drodze do Segedyna śmiało zablokowaliśmy się kiblu. Konduktor szarpał za klamkę, którą trzymaliśmy z drugiej strony, żeby go nie wpuścić. W Segedynie złapaliśmy poranny pociąg do Suboticy, znaczy Szabadki. Też bez biletu. Ja i dwie świnie, Aria i Agrestka. Na wszelki wypadek miałem przy sobie 2000 forintów. Których jednak nie chciałem wydawać, bo na dworcowym sklepie za 500 forintów stała butelka najtańszego czerwonego wina. Gdybym nie wydał tych pieniędzy, to byłyby cztery butelki! No wic znów poszliśmy do kibla. Konduktor szarpał, szarpał, aż się spocił, a przejechaniu granicy mógł nam naskoczyć. W Suboticy znaczy w Szabadce zjedliśmy langosza, żeby podkreślić węgierskość tego miejsca. I wtedy przypomniałem sobie o profesorze Marcinie z Wrocławia i zadałem sobie w jego imieniu pytanie, co dalej? Bo tak zostać w Suboticy znaczy w Szabadce to trochę głupio. – Nowy Sad – powiedział, znaczy Ujvidek. Duże miasto. Nad Dunajem. W całym mieście śmierdzi mułem i odchodami sumów. Węgierskich, bo sumy w Dunaju są tylko węgierskie. To poszliśmy do knajpy. IV kategorii. Gorszych już nie ma. Jak nie biją, to się ma szczęście. A jak biją, to delikatnie, tak żeby za bardzo nie bolało.

W Nowym Sadzie, znaczy w Ujvideku spędziliśmy dwie noce. Nawet nie pamiętam gdzie, bo po drodze poszły cztery butelki taniego węgierskiego wina. I to jest patent na tanie spanie. Na pewnym etapie już nie ma znaczenia, gdzie i jak się śpi. Obudziliśmy się z nosem w trawie nieopodal dworca, nie niepokojeni przez nikogo. Tylko lokalny węgierski myśliwy chodził wokół nas i mówił (po węgiersku): Kiedyś to była dziczyzna, a teraz same świnie. Czas umierać.

Złapaliśmy pociąg do Belgradu. To ważne miasto na Bałkanach. Biletu nie kupiłem, bo nie miałem czasu, a ponadto pieniędzy. Konduktorowi na ucho wyszeptałem wiersz i Wielkiej Serbii. Stary chłop rozpłakał się i przytulił nad do swojej wielkoserbskiej piersi. I tak znaleźliśmy się w Belgradzie.

Zjedliśmy jakieś śniadanie, bo akurat karmili gołębie. Potem wiadomo, wycieczka do Kalemegdanu, no i na dworzec. No i tu zagwozdka, bo bilety trzeba kupić. A piniendzy jak nie było, tak nie ma. Zapomnieliśmy zabrać. Z zadekowaniem w kiblu do Skopja trudny temat. Może do Mladenowaca, maks do Vranja by się dało. Postanowiliśmy udawać dziennikarzy z Zachodu kręcących film i reportaż o dzielnej Serbii. Wyciągnąłem jakąś kartkę A4 i powywijałem przed nosem konduktorowi, że to glejt od dyrekcji ichniejszy kolei. Wówczas zaproponował przesiadkę do pierwszej klasy, którą podróżowali biznesmeni i terroryści. W zasadzie bez rozróżnienia.

Preszewo. Granica serbsko-macedońska. Budzi nas celnlik-kanar macedoński. Mówi coś w ichniejszym języku. Odpowiadam mu, że mam w dupie Greków i Bułgarów, a nowa nazwa ichniejszego państwa mi się nie podoba. Przybija piątkę i tak dojeżdżamy do Skopja. Świnie nigdy tak daleko na południe nie były. Pierwszy raz w tak odległym kraju.

W sumie fajna wycieczka, darmowa.