Bardzo ciekawa teza zdaje się wynikać z tego, co w przeprowadzonym przez Elizę Olczyk wywiadzie („PlusMinus”) mówi i sugeruje Paweł Piskorski. Zastrzegam, że on wszystkiego, co poniżej, nie mówi otwarcie, poniższe resume jest mojego autorstwa, być może sam Piskorski uznałby je za przesadzone lub wręcz nietrafne. Ale ja czytam jego opowieść tak:
Kolumbowym błędem i zarazem praprzyczyną trapiących Polskę nieszczęść była otóż koncepcja POPiS. Przeciwni jej w Platformie byli w 2005 i przedtem tylko dwaj liczący się politycy – Olechowski i właśnie Piskorski, którzy chcieli odwrotnie – iść w lewo i przejmować elektorat SLD. Tusk natomiast chciał POPiSu, m.in.dlatego Olechowski z Piskorskim zostali odepchnięci i zmarginalizowani. Na skutek podwójnego zwycięstwa Prawa i Sprawiedliwości w 2005 POPiS okazał się jednak politycznie niemożliwy, więc Tusk musiał bardzo gwałtownie przesterować partię na konflikt z PiS. Ale to dla dużej części wyborców Platformy było nienaturalne, bo przedtem ogromne były nadzieje na POPiS i na POPiSie w dużej mierze opierała się tożsamość PO i jej elektoratu. Zwrot trzeba było więc jakoś przekonująco wytłumaczyć, zbudować nową tożsamość. Konieczna więc była i ogromna przesada retoryczna, i radykalizm, i zaoferowanie zagubionym ludziom nowej wizji świata. Co Tusk skutecznie zrobił, na zasadzie „bronimy Polski przed zamachem na demokrację i wyprowadzeniem z Unii przez zbrodniczy PiS”. Oznaczało to jednak straszliwe emocjonalne i polityczne wyeskalowanie konfliktu. Dziś, 20 lat później, żyjemy w jego kolejnej spirali, które nakręcają się od 2005.
Natomiast gdyby nigdy nie było idei POPiSu, gdyby w Platformie od razu, a nie po ich politycznej śmierci, wygrała antypisowska linia Piskorski/Olechowski, to oczywiście i tak nastąpiłby i może do dziś trwałby, i może nawet organizowałby nasze życie polityczne, konflikt PiS-PO. Ale ponieważ nie byłoby zawiedzionych nadziei, i ponieważ Tusk nie musiałby, żeby uwiarygodnić nową sytuację, na starcie nadać temu konfliktowi tak szalonej emocjonalnej formy i treści, byłby to konflikt o innej formie i jakości. Znacznie chłodniejszy, nie wywołujący z obu stron tak szalonych erupcji nienawiści. Bardziej usystematyzowany, wzięty w karby, bardziej przypominający wojny polityczne drugiej połowy lat 90. Obecna skala wzajemnych emocji, pogardy, czystek i represji byłaby nie do pomyślenia.
Choć my oczywiście bylibyśmy niezadowoleni – bo z natury rzeczy nie wiedzielibyśmy, czego uniknęliśmy…
Autor: Piotr Skwieciński
Polski dziennikarz, publicysta, działacz opozycyjny, dyplomata, ambasador RP w Armenii.
Zostaw komentarz