Komentujący mój post o zwolnieniach grupowych, opublikowany Magazynie Opinii Presmania.pl (tutaj) , Pan Paweł Lachowski napisał:
„Pytanie jest takie: czy to dobrze że firma która zamyka się (z powodu zmiany paradygmatu państwa i likwidacji niskich płac pracowników i chęci wyjścia z modelu niskich płac), przenosząc się do Afryki nie jest przypadkiem signum temporis i że myślenie decydentów o przyszłości cca 20 gospodarki świata musi zerwać z takim modelem niskich płac?”
Pan Paweł zadał bardzo dobre pytanie. Warto zatem przypomnieć to, co tylko z pozoru wydaje się być oczywiste.
Cała rzecz w tym, że najbiedniejsza, najsłabiej wykształcona część każdego społeczeństwa jest najbardziej zagrożona – w sensie ekonomicznym – dwoma rzeczami: bezrobociem i inflacją.
Czy odpowiedzią na te zagrożenia jest podnoszenie płacy minimalnej? A może one nie istnieją?
Płaca minimalna była dobrym rozwiązaniem w czasie, kiedy trzeba było walczyć ze skutkami dzikiego kapitalizmu. W polskich warunkach takie zjawisko mieliśmy na początku lat 90-tych. Być może świeża pamięć o tamtych czasach sprawia, że tak duże poparcie wśród ludzi jest dla tych partii, które są gotowe płacę minimalną podnosić. Robił tak PiS, który głównie dzięki programowi świadczeń społecznych zdołał na trwale rozszerzyć swój stan posiadania na polskiej scenie politycznej, robi tak i obecna koalicja – od poniedziałku poziom płacy minimalnej znowu wzrośnie.
Istnieją jednak konkretne argumenty przeciwko zbytniemu podnoszeniu płacy minimalnej, o których zapominać nie można.
Przede wszystkim warto zauważyć, że w prosperującej gospodarce to pracodawcy konkurują o pracownika. Państwo wcale nie musi się w to wtrącać. Czy zdajecie sobie Państwo sprawę, że już dzisiaj, w Polsce, są takie branże, w których, chcąc zatrudnić pracownika, musicie w ogłoszeniu o pracę napisać ile zamierzacie mu zapłacić? I wcale nie są to tylko branże high-tech. Takim segmentem rynku jest … księgowość, gdzie młodzi ludzie, będąc jeszcze na studiach, tuż po szkole średniej (technikum rachunkowym), zarabiają pieniądze, których nie powstydziłby się niejeden wyższy urzędnik pracujący w ministerstwie? Podobna sytuacja dotyczy przemysłu, logistyki, sektora magazynowego, gdzie końca wzrostu wynagrodzeń nie widać. Tutaj regulacja płacy minimalnej jest wynikiem konsensusu rynkowego, który wycenia pracę wyżej niż państwowy regulator.
Z drugiej strony są branże, w których, gdyby nie płaca minimalna, rynek płaciłby mniej.
Przy odpowiedzi na pytanie o to, w jaki sposób kształtowałby się poziom płacy minimalnej, gdyby nie było ustawowej regulacji, warto się zastanowić jakie ryzyko ponosi pracodawca zatrudniając pracownika. Otóż ponosi on ryzyko zapłaty pensji pracownikowi, który może się do danego typu pracy po prostu nie nadawać. Od lipca mówimy tu o kwocie 5 110, 76 zł. A mówimy tu o koszcie samej pensji pracownika, a przecież dochodzi też koszt miejsca pracy, który tu celowo pominę (gwoli sygnalizacji – wielu pracodawców będzie musiało zmienić monitory, przy których pracują pracownicy, bo zmienia się norma w tym zakresie). Dla wielu branż (drobne usługi, handel) taki koszt pracy przekracza potencjalny zysk, możliwy do osiągnięcia dla pracodawcy.
Zakładając jednak, że pracodawca ma szczęście i trafia na dobrego pracownika, to przecież musi go do zawodu przyuczyć. To również pociąga za sobą koszty, bo z reguły jest tak, że ten nowy pracownik jest mniej wydajny niż jego starsi koledzy (chociaż nie zawsze tak bywa). Koszt wzrostu kompetencji pracownika ponosi pracodawca, który jednocześnie ryzykuje tym, że jak mu się pracownik już wykształci, to po prostu da dyla do drugiego pracodawcy, który zaoferuje mu trochę wyższe wynagrodzenie. Są branże, w których ludzie zmieniają pracę nawet co roku, czasem nawet częściej.
Taki wysoki poziom płacy minimalnej może działać podobnie jak nadmierna ochrona lokatora w najmie. W przypadku najmu – co szczególnie daje się zaobserwować w Warszawie – część mieszkań stoi pustych, bo wynajmujący nie chcą mieć problemów z potencjalnie nierzetelnymi lokatorami, których chronią państwowe regulacje. Wspominała o tym w jednym z ostatnich wystąpień posłanka Jachira.
W przypadku firm działa to natomiast tak, że zatrudnienie pracownika stanowi dla nich ostateczną ostateczność. Dotyczy to zwłaszcza start-upów, które są skazane na – czasami kilkuletnią – darmową pracę ich założycieli, która pozwala im w tym czasie zebrać klientów. Tu poziom ryzyka jest szczególnie ostrożnie kalkulowany i decyzja o zatrudnieniu pierwszego pracownika jest podejmowana według maksymalnie konserwatywnych przesłanek.
O ile jednak niektóre branże mają możliwość ucieczki od zatrudniania np. poprzez wdrożenie procesu automatyzacji i robotyzacji, to inne, np. handel spożywczy mają taką możliwość mocno ograniczoną. Te branże zareagują w jedyny możliwy sposób – podniesieniem cen oferowanych towarów. Na szczęście duża konkurencja panująca np. w handlu spożywczym sprawi, że konsumenci nie powinni tego zbytnio odczuć, ale w tej akurat sprawie mogę się mocno mylić.
Jak z powyższego widać, problem nadmiernej płacy minimalnej generuje pytanie: jak prowadzić firmę, żeby nie zatrudniać? A jeżeli już zatrudniać, to jak wymuszać – najwyższą z możliwych – wydajność pracowników? Coś, co miało w założeniu pomóc pracownikom, zaczyna więc im szkodzić. Tym bardziej, że tego typu myślenie stymuluje sam ustawodawca – niezrealizowanym jeszcze „kamieniem milowym” KPO zostało opodatkowanie zleceń i umów o dzieło i ozusowanie tychże umów.
Kolejnym problemem rosnącej płacy minimalnej jest postępujące spłaszczenie wynagrodzeń. Kiedy niezależnie od tego, czy ktoś będzie pracował lepiej, czy gorzej i tak dostanie tyle samo, to nie ma motywacji do lepszej pracy. Poza tym taka sytuacja negatywnie wpływa na ambicje pracowników. Jeżeli urzędnik w ministerstwie zarobi niewiele więcej niż pracownik fizyczny, to jaka jest motywacja, żeby się kształcić? A jaką ma motywację ów urzędnik do wysiłku w swojej pracy skoro wie, że jego przełożony, z wyższym stopniem odpowiedzialności, zarabia niewiele lepiej od niego? Czy taki jest pomysł państwa na budowę profesjonalnego aparatu urzędniczego?
Nie można zapominać, że jeżeli chodzi o pieniądze, to ludzie przywiązują się do liczb. Chcemy zarabiać więcej i często nie zauważamy, że większym kwotom naszych zarobków towarzyszą zwiększone koszty życia. Czy lepiej się żyje człowiekowi zarabiającemu 5 000 zł przy kosztach życia 3 000. zł., czy temu, który zarabia 7000 ale koszty jego życia wynoszą 5 400 zł? Czy to nie jest ukryta inflacja? Czy taka praktyka nie jest anty-zachętą do oszczędzania?
Nauczyliśmy się myśleć schematami. Łatwe kalki myślowe typu „Janusz company” wbijają do głowy światu pracy. Powszechne jest przekonanie, że pracodawca zarabia na pracowniku „ogromne kokosy”. Czemu więc tak wiele firm wstrzymuje się z decyzjami o zatrudnieniu?
Wydawać by się mogło, że obecna stopa bezrobocia przeczy temu, co napisałem w akapicie powyżej. Jeżeli jednak politycy myślą, że to głównie ich zasługa, to zwracam uwagę, że w 2011 roku liczba ludności w Polsce wynosiła 38 mln 538 tys. ludzi, zaś obecnie to 36 mln 820 tys. – spadek o 2 mln. Czy aby na pewno obecny brak rąk do pracy wynika z genialnej polityki gospodarczej?
Oto fragment najnowszego raportu firmy doradczej Grant Thornton:
„Jak wynika z danych systemu rekrutacyjnego Element dla Grant Thornton, w marcu 2024 roku pracodawcy na 50 największych portalach rekrutacyjnych w Polsce opublikowali około 262,6 tys. nowych ogłoszeń o pracę. To spadek o 19 proc. w stosunku do analogicznego miesiąca 2023 roku (kiedy pojawiło się 325,5 tys. ofert) i kontynuacja trendu niskich dynamik notowanych od sierpnia ubiegłego roku”
Obecnie pewnie ta dynamika wygląda trochę inaczej, ale mamy też okres prac sezonowych, w którym zatrudnienie z reguły rośnie. Czy można tu jednak spać spokojnie i być pewnym, że nasz rynek pracy już na zawsze pozostanie sielanką?
Warto tu przypomnieć słowa amerykańskiego ekonomisty i blogera Bryana Caplana:
„Prawo popytu i podaży mówi, że ceny ustalone powyżej poziomu rynkowego generują niesprzedawalne nadwyżki. Nie powstrzymało jednak większości państw europejskich przed wprowadzeniem regulacji rynku pracy, w wyniku których od dekad bezrobocie utrzymuje się w nich na poziomie charakterystycznym dla okresów kryzysów gospodarczych.”
Uważam, że te słowa są tylko pozornie nieaktualne.
Z kolei Thomas Sowell pisał: „Nie trzeba być ekonomicznym ekspertem, by wiedzieć, że sztucznie zawyżona cena sprawi, iż wyższej niż w warunkach równowagi cenowej – podaży towarzyszyć będzie niższy – niż w warunkach równowagi cenowej – popyt. W rezultacie zawyżona cena prowadzi do nadwyżek, bez względu na to, czy dotyczy ona produktów, usług czy pracy ludzkiej.
Uczynienie nielegalnym wypłacanie wynagrodzenia poniżej określonej, wysokości nie sprawia, że produktywność wszystkich pracowników wzrasta do tego poziomu –i w przypadku tych, którzy tego poziomu nie osiągają oznacza prawdopodobnie brak pracy.
A jednak ustawy o płacy minimalnej w debacie publicznej niemal bez wyjątku przedstawia się w kontekście korzyści, jakie generują one dla pracowników tę płacę otrzymujących. Niestety realna płaca minimalna, bez względu na obowiązujące prawo, zawsze wynosi zero i dokładnie tyle zarabia wielu pracowników po ustaleniu bądź kolejnej podwyżce ustawowej płacy minimalnej. Czy to w konsekwencji utraty pracy, czy niemożności jej znalezienia.”
Czyżby nasi politycy wynaleźli jakąś „cud-ekonomię”, która sprawia, że ostrzeżenia amerykańskiego ekonomisty są zupełnie nieaktualne, bezpodstawne?
W rozważaniach o płacy minimalnej należy uwzględnić, że nie każdy jest super-wykształconym specjalistą w swojej branży. Zresztą dobrze, bo mielibyśmy nadpodaż specjalistów i frustrację „wykształciuchów”.
Jednak ludzie z niższym wykształceniem, mniej przedsiębiorczy, tak samo potrzebują miejsc pracy. Jeżeli więc płacą minimalną staramy się podnieść ich poziom życia, to musimy rozważyć, jak przy okazji nie wylać dziecka z kąpielą.
Państwo nie wie co jest dobre dla przedsiębiorcy, ale jest w stanie zapewnić mu takie dobra jak tańszy prąd, przyjazną atmosferę administracji, oferującą sprawną obsługę. Dobrą infrastrukturę. Zapewne parę innych rzeczy.
Jeżeli jednak państwo zaczyna od podnoszenia płacy minimalnej i na dodatek funduje podwyżkę podatków i składki zdrowotnej, obniżenie szybkości rozpatrywania spraw sądowych, utrzymuje fatalny, źle wykształcony i samowolny aparat skarbowy, to przedsiębiorcy zaczynają się rozglądać za alternatywą. I w niektórych przypadkach, coraz częstszych ostatnio, kończy się to decyzją o przeniesieniu działalności do innego kraju.
Oczywiście z punktu widzenia państwa lepiej nie być „montownią”, tylko mieć gospodarkę, która utrzymuje wysoką wartość dodaną pracy. Wtedy pracownicy zarabiają więcej, bo czynnikiem wyznaczającym cenę za pracę jest wartość jaką praca tych pracowników może dodać do zysków przedsiębiorstw, a tym samym i państwa. Mówimy wtedy o tzw. produktywności pracownika. O ile jednak produktywność pracowników sfery umysłowej może się znacznie różnić (to kwestia indywidualnych zdolności tychże), o tyle w przypadku pracowników fizycznych różnice nie będą relatywnie duże. Pamiętać jednak należy, że jeden robotnik, kopiący dół koparką jest w stanie wykopać go szybciej lub wykopać ich więcej niż trzech robotników pracujących szpadlami. Dlatego dla poziomu pensji pracowników (i zysków państwa) tak ważne są inwestycje zwiększające ich wydajność pracy.
Problem taki, że wysokowyspecjalizowaną gospodarkę tworzy się przez pokolenia. Proces ten trwa ponieważ wymaga wspomnianych wyżej inwestycji oraz badań, które pozwolą kreować produkty pożądane na świecie. Tymczasem w Polsce już od wielu lat ten proces właściwie szoruje po dnie. Ale wszyscy chcą więcej zarabiać, najlepiej od zaraz i bez wysiłku.
Na tempo zmian gospodarczych wpływają też nieubłagane realia. Nie każdy ma siłę, żeby wytrzymać neoliberalne wymagania ultrakonkurencyjnej gospodarki. Nie każdy, zwłaszcza w Polsce, ma taką mentalność, żeby po utracie pracy we Włocławku przenieść się za nią do Wrocławia. W tym Wrocławiu przecież trzeba wynająć mieszkanie, a może ktoś ma dzieci, więc przeprowadzka pociąga za sobą koszty. Czy nowa praca je pokryje? Sądzę, że nie zawsze. Dlatego dla tych pracowników ich „montownia” to ich świat, jakość ich życia zależy od jej istnienia.
Nie można również nie zauważać tego, że wycofywanie się firm produkcyjnych i montażowych z naszej części świata stanowi jeszcze jedno zagrożenie, którego lepiej nie lekceważyć. Mieliśmy tego dowód w czasie pandemii. Zamknięcie rynków pozaeuropejskich doprowadziło do wydłużenia łańcuchów dostaw. To z kolei było istotnym czynnikiem inflacyjnym, powodując deprecjację stopy życiowej zwłaszcza najuboższych.
Konkludując: fajnie, że się zmienia „paradygmat państwa”, ale zbyt rewolucyjny model zmian może przynieść więcej szkody niż pożytku.
Zostaw komentarz