Nie wiem, czy czekała na tę rozmowę. Telefon od obcego, niespowinowaconej, niepołączonej więzami krwi czy administracyjnym zapisem w urzędzie nie musi być przyjemnym wydarzeniem. Właściwie i z założenia miała to być wymiana kilku krótkich zdań zakończona wystawieniem recepty, ustaleniami, zaleceniami, pożegnaniem i grzecznościowym „do widzenia, a przy okazji Wesołych Świąt i szczęśliwego Nowego Roku „.

Trochę prowizorka, erzac właściwie przeprowadzonego badania. Nie tak to powinno przebiec, ale w życiu często jest inaczej niż to sobie zakładamy. Czasem trzeba odstąpić od schematu, zrobić w nim rodzaj ustępstwa, wyłom w ustalonym porządku. Bywa, że jest to niezgodne z odgórnie ustalonymi prawidłami i nakazem ustalonym przez kogoś, kto mieni się decydentem, kto ustala zasady, ale to nie oznacza, że będziemy ślepo posłuszni i karni. Dlatego są te odstępstwa, te zakrętasy i ekwilibrystyka w kombinowaniu. Sztywne zasady potrafią być nieludzkie, stąd po czlowieczemu trzeba je naprawić i tam nagiąć, gdzieś coś nieprzypadkowo pominąć, a na koniec udać, że to tak miało być i wszystko jest lege artis. Nie wątpię, że każdy ma koncie, a czasem na sumieniu różne drobne grzeszki, z których nie wyspowiada się nikomu, bo i po co. To przecież drobne udoskonalenia i poprawki wniesione do tego, co nie wyszło innym, prawda?
Tłumaczę się zawile, jakby to była sytuacja szczególnie rzadka albo wyjątkowa. To codzienność, najprostsza zwykłość, która w każdy poranek zaczyna się i trwa do zapadnięcia w sen.
Właściwie to nie wiem też, po co ten wstęp i te wyjaśnienia. Może później spróbuję to zrozumieć i sama ze sobą przegadać, a do tego momentu podejdę do tego, co było moim zamiarem. Wymyśliłam sobie, że napiszę o pewnej rozmowie, która naprawdę wydarzyła się w ostatnią wigilię Bożego Narodzenia. Czy było w niej cokolwiek innego, niespotykanego, ktoś mógłby zapytać. Odpowiedź jest krótka i przecząca. Zarazem ta rozmowa została ze mną i gdzieś cały czas mości się w mojej głowie. Na swój sposób brzęczy i gra swoje zwrotki, powtarza refrenem i po jednym odsłuchu jest następny, kolejny, natrętny. Nie będzie szczególnym zaskoczeniem, że poczułam smutek połączony z żalem, złością i bezsilnością. To ta mieszanka, której nie lubię, bo jak każdy chcę być sprawcza, zaradna, skuteczna, kipiąca pomysłami, ale życie wygląda inaczej. Z marzeniami życie ma co najwyżej pojedyncze punkty styczne. Jest tych punktów mniej lub więcej, to zależy od szczęścia. Czasem marzenia płyną autostradą równoległą do krętych ścieżek życia. Pędzą swoim szybkim autem śmiejąc z dźwiganych tobołków doświadczanego losu i wydarzeń, które przedstawione w filmie ocenilibyśmy jako specyficzną manierę i nadmierną fantazję scenarzysty i która z realiami ma się nijak. Mogę tylko potwierdzić, że słyszę historie, które trudno mi pomieścić w głowie albo sercu. Wymagają czasu, muszą się uleżeć, skruszeć, a wtedy mozna je opowiedzieć.
Ta historia nie jest taka, bo jest bardzo zwyczajna. Po ludzku banalnie okrutna, zwyczajnie( celowe powtórzenie) smutna, w niczym szczególna, a jednak pozostaje w myślach. A może właśnie ta pospolitość, powtarzalność jest istotna? Mało to podobnych historii, które nie są przelewem krwi, pasmem tragedii, ale tym banałem ludzkiego smutku? To coś, co dobrze znamy. Czasem mocniej, bo osobiście i stąd moja chęć tego pisania.

Było bowiem tak, że w ten szczególny dla wielu dzień rozmawiałam z pewną panią, którą nazwę Iloną. Znamy się od kilku lat. Niewiele nas łączy. Dwie kobiety, mieszkanki dużego miasta i tyle. Reszta to mnóstwo różnic. Ale jest jeszcze jedna rzecz, bo urodziłyśmy się w tym samym roku, a ja od dawna mam tak, że szczególniej patrzę na los takich osób. Łączy nas tylko rok, ale można skończyć różne szkoły, mieć ileś związków, być rodzicem jednego, wielu lub żadnego dziecka. Tak mam, że porównuję ( z naciskiem)troszeczkę do siebie, ale nie wyciągam z tego szczególnych dla siebie wniosków. To by było bez sensu, dlatego poprzestaję na ciekawości z ciekawskością. Widzę rok 1977 i za tym idzie szereg myśli. Coraz częściej zaczyna się od tego, że wygląda poważnie, a nawet staro, a przecież nie powinna, bo młoda, bo JA jestem młoda, to nie prawda, że osoby w z tego rocznika mają zmarszczki i siwiznę… Śmiesznie dla siebie dziwię się tym oznakom wieku, tym zniekształceniom wtórnym do upływu lat życia, które tak niedawno się przecież zaczęło! Z lekka kipię w złości, którą upycham po wewnętrznych kątach siebie samej, a potem biorę się za pracę chcąc nadrobić te pierwsze zawahania i czasowe maruderstwo. Biorę się za rozwikłanie zagadki, próbę zrozumienia tego kogoś. Układam w głowie wewnętrzne puzzle, bawię się w łączenie kropek. Trudne to i łapię się na pochopnych wnioskach. Czasem nie rozumiem wcale, ale tłumaczę sobie, że to może rzeczywiście skomplikowane i że inni też by mieli kłopot. Czasem i z czasem coś odkryję, ale czesciej nie. Skupiam się więc na tym, co mogę, a czego nie powinnam zrobić, by pomóc a właściwie: możliwie dobrze wykonać swoją pracę. Chciałabym być mądrzejsza, lepsza, ale nie chodzi teraz o użalanie się nad sobą. Zapędziłam się w pisaninie. Chodzi tylko o to, że później przed sobą robię mini rozrachunek z nadzieją, że mój uwewntrzniony sędzia nie wkurzy się po raz kolejny, albo nie złapie za głowę. Bo i tak się zdarza.

To co z tym wigilijnym spotkaniem?

Odbyło się, miało miejsce o umówionej godzinie i zgodnie z harmonogramem. Spróbowałam je opisać, ale nie wyszło jak bym chciała. Za dużo wlałam wody do tej opowieści. Rozwodniłam ją, przez co straciło swój smak czyli sens. Za dużo dodałam też przypraw, żeby było ciekawiej, żeby nie zgubić weny i nie stracić zainteresowania czytającego. Krytycznie oceniłam efekt jako mizerny i nie jest to potrzeba z oczekiwaniem na zaprzeczenia i przekorne pochwały czytelników.
Chodziło mi o przekazanie, opis sytuacji oraz emocji, które w tym składzie wydarzyły się po raz ostatni. Obie to wiedziałyśmy, ale żadna nie miała odwagi, by to głośno powiedzieć. Pozostałyśmy z tym przemilczeniem, bo przecież zawsze może wydarzyć się ten cud, ten ukłon ze strony losu, który nie musi być przecież zawsze złośliwy. Niemniej jednak jednomyślnie, tak zgaduję, rozmowę uznałyśmy za ostatnią. Nawet jeśli zdarzy się kolejna, to będziemy mile zaskoczone, ale nic więcej. Finał już jest napisany i dobrze o tym wiemy.
Rzecz w tym, że pani Ilona ma rzadki typ raka. Nie wymyślono skutecznego leku. Żaden specyfik nie zmieni biegu wydarzeń, co najwyżej odsunie je na parę tygodni później. Finał jest określony.
Umiera świadomie z pełną wiedzą, co ją wkrótce czeka. Budzi się z myślą, że być może ma ten jeden jeszcze dzień dla siebie i najbliższych. Stara się żyć bieżącą chwilą, tym „tu i teraz”. Stara się też nie myśleć o przYszłości, bo to niepotrzebnie drenuje ją z resztek sił witalnych.
Cieszy się słońcem, gdy świeci.
Podziwia chmury, gdy napłyną na niebo tworząc fantastyczne kształty w odcieniach brudnej szarości.
Podziwia księżyc, który raz tyje i pęcznieje, a potem przemienia w cienki rogalik. To tak jak jej ciało, które puchnie wodobrzuszem, a potem zmienia w kościstą wersję po upuszczeniu tego chorobowego płynu.
Już nie liczy pobytów w szpitalu, a raczej cieszy, gdy w danym tygodniu nie trafi na izbę przyjęć i oddział na przetoczenie krwi.
Cieszy się z odwiedzin syna i córki.
Raduje się, bo udało się jej dożyć dnia narodzin tej najmłodszej z wnucząt.
Wie, że nie zapisze się w ich pamięci, bo nie zdąży. Pozostanie dla nich babcia, która za wcześnie odeszła i gdzieś znikła.
Może być pewna tego, co dzieje się w tym akurat momencie, a czy wydarzy się coś jeszcze, nie wiadomo.
Łapie się na myślach, że może niewarto czegoś zrobić albo kupić. Bo po co komuś jej bielizna czy nowa bluzka, albo nowe perfumy. Bo po co robić klopot z wyrzucaniem tego za chwilę.
Rozmyśla o tym wszystkim, a ja też w to myślenie weszłam, choć tak dla siebie i po cichutku.

Pożegnałyśmy się ustalając termin kolejnej rozmowy.
Z nadzieją?
Nie wiem.
Nie umiem odpowiedzieć na to pytanie.