Jest takie miejsce, gdzie go czasem widuję. Jest ich wiele w okolicy. Tych miejsc.

Właściwie to jest nim cała okolica. Tym miejscem. Skwerki, ławki, murki, barierki koło chińczyka, siedziska z porzuconych cegieł, mini łączka między blokami. Jest w pobliżu, między blokami usypisko z kamieni, które wygląda jak miniatura Stonehenge. Obsypana butelkami po piwkach, małpkami po wódeczce, dziesiątkami szkła wśród smrodliwych resztek petów po papierosach. Grochów zmienił się w ostatnich latach, ale nadal płynie alholową rzeką, która ciągle kusi, przywołuje, a potem jest tylko gorzej.

„Piit, łer didżju slip last najt??”

To pytanie padło tamtej nocy wielokrotnie i powtarza się refrenem za każdym razem go widzę. Coraz rzadziej go spotykam, ale może ma inny skwerek, nowych koleżków, a może jest w innym jeszcze miejscu.

Tamtej wiele lat temu był sylwester, więc zabawa, gdy nikt nikogo nie ograniczał, nie rozliczał, nie zakazywał, bo wiadomo, że nowy rok należy powitać hucznie i z przytupem. To przecież ten moment w roku, gdy „hulaj dusza piekła nie ma”, gdy ” wypijmy za błędy, za błędy na górze ” powtarza każdy.

Krakowski akademik UJ lata temu. Mnóstwo mniej lub bardziej nieznajomych osób, mnóstwo alkoholu, mnóstwo głośnej muzyki. Pit był inicjatorem imprezy, zaprosił wiele osób, które zaprosiły kolejne, które przyprowadziły jeszcze kogoś. W tym mrowisku wielu byłam i ja. Zapamiętałam swój strach i niepewność, bo nie znałam nikogo z obecnych. Wokół były tylko obce twarze, które znużone alkoholem zlewały się w podobieństwie w jedną pijaną postać. Mój towarzysz znowu pomylił dodawanie z mnożeniem, a może był zmęczony, może cokolwiek, bo odpadł, padł i zniknął w pijanym śnie. Czułam się osamotniona.

Noc była długa, ale alkohol rozwiązał języki, przełamał granice i bariery. W tej rozwibrowanej atmosferze, hałasie muzyki, krzykach rozmów na każdy temat, brzęku szkła weszliśmy w kolejny rok. Jak zawsze miał być to być rok inny, z założenia lepszy, wyjątkowy i przełomowy, ze zdrowiem, szczęściem i pomyślnością. Jak zawsze okazał się niemniej podobnym czy takim samym od poprzednich…

Pit pojawiał się i znikał, bawił się i zabawiał innych, pił i polewał, pojawiał i znikał, pojawiał. Potem nie widać i nie słychać go było czas jakiś, dlatego padło to pytanie, które stało się refrenem na alkoholową nutę „Piit, łer didżju slip last najt??”.

W kolejnych latach spotkaliśmy się niewiele razy, palców jednej ręki wystarczy do wyliczenia. Mrukliwy, milczący, ale po piwie łatwiej było mu powiedzieć więcej, choć nadal niewiele.

Zamieszkał gdzieś, gdzie i ja po latach zapuściłam korzenie. Widzę go z rzadka. Wychudzony, z twarzą ukrytą pod za długim zarostem.Chodzi wolnym krokiem nie nawiązując wzrokiem kontaktu. Raczej szura niż kroczy. Raczej z wolna niż w pośpiechu idzie gdzieś. Zwykle trzyma się prosto, ale bywa, że przechyla się to na jedną, to na drugą stronę w poszukiwaniu równowagi i chroniąc przed upadkiem. Zwykle jest sam, ale zdarza się widzieć go w towarzystwie kogoś bardzo podobnego. Też nasyconego, nasączonego, zalanego. Czasem widzę go na którymś ze skwerków lub ławce, gdy z puszką w ręku tłumaczy się, a może spiera o prawdy podstawowe lub inne życiowe sprawy.

Podobno od dziecka był inny i dziwny, jakiś obok reszty, niedopasowany, z innego pudełka puzzli. Podobno ojciec był tym, co na Grochowie znalazłby wielu podobnych do siebie. Geny? Biologia, wychowanie, koledzy, to już bez znaczenia.

Gdy znika i nie widzę go czas jakiś, myślę o tym, czy go zobaczę. Gdy znowu gdzieś go wypatrzę, myślę, że jednak jest jeszcze jest. No i ten refren mi gra” Piiit, łer didżju slip last najt??”.