Jedni reagują na jej nadejście melancholią. Inni, radością z powodu feerii barw liści. Złotych, żółtych, purpurowych. I żaden deszcz staffowski, bijący o szyby im tej uciechy nie zmąci.

Jest coś magicznego w tej porze roku o ile jest złota.
Bez deszczy, zacinającego wiatru, wilgoci.
Słoneczko umiarkowanie grzeje, ale już nie pali.
Na niebie klucze ptaków odlatujących do ciepłych krajów.
W ogrodach i sadach „żniwa”.
Zbiory jabłek, gruszek, marchwi, buraków i innej włoszczyzny.

No i ten zapach powietrza o poranku.
Po zimnej nocy.
Ostry, ale świeży.
Przynosi zapach lasu żegnającego się z latem.
Butwiejących liści i dymów z ognisk i kominów.

Owszem, kocham wiosnę, ale to z jesienią mam najmilsze wspomnienia z dzieciństwa.
Wykopki z Tatą, Mamą, Babcią i siostrą.
Na działce.
Najpierw za tzw. niemieckim kościołem.
Potem, gdy powstał już nowy ogród działkowy, ponad parkiem w Wyrzysku.
W kierunku na Polanowo.

Nie było ich wiele.
Raptem kilka zagonów.
Oczywiście, żółte odmiany bo Wielkopolska i Śląsk innych nie jadają.
Uprawiane na oborniku.
Bez sztucznych nawozów bo nawet stonkę, o ile się pojawiła, zdejmowaliśmy ręcznie.

Dla dziecka praca nieco męcząca, ale moje pokolenie tak było wychowane, że musiało i chciało pomagać rodzicom.
W sumie, nikt nas do tego nie zmuszał.
Każde rozumiało, że inaczej być nie może.
To uczyło odpowiedzialności za rodzinę i szacunku dla pracy.

Ale potem, kiedy już w workach czekały na transport do piwnicy, zaczynała się najlepsza część wykopek.
Pieczenie pyrek w gorącym popiele ogniska.
I ten boski smak nieco zwęglonej skórki.
O smaku ziemi i węgla.
Trzeba ją było przegryźć by dostać się do gorącego, złotego miąższu.
Jadło się je z solą, a niekiedy, z odrobiną masła jeśli babcia je zabrała z domu.

Nikomu nie przeszkadzały umorusane na czarno buzie i dłonie.
Było coś pierwotnego w tej chwili.
Ogień, pożywienie i poczucie wspólnoty.

Rytuały niezmienne od tysięcy lat.
Dziś, przez nowoczesność, zapomniane.