Angela Merkel, była kanclerz Niemiec, znów postanowiła zabrać głos w sprawie wojny w Ukrainie. W wywiadzie dla węgierskiego portalu Partizán obarczyła Polskę i państwa bałtyckie odpowiedzialnością za „zablokowanie dialogu z Rosją” i – pośrednio – za doprowadzenie do rosyjskiego ataku. Mocne słowa, tylko że problem w tym, iż to właśnie niemiecka polityka przez lata pompowała miliardy euro w rosyjską machinę finansową i energetyczną.

Polityka, która rozbroiła rozsądek

„Wandel durch Handel” – czyli „zmiana przez handel” – brzmiało pięknie w teorii. W praktyce ta strategia Niemiec polegała na tym, by zacieśniać współpracę gospodarczą z Moskwą w nadziei, że handel złagodzi autorytarny reżim Putina.
Efekt? Zamiast oswajania – uzależnienie. Zamiast bezpieczeństwa – złudzenie.
Niemcy, a za nimi spora część Europy Zachodniej, budowały kolejne rurociągi, podpisywały kontrakty gazowe i zapewniały Kremlowi stabilne wpływy. Putin nie potrzebował więc czołgów, by mieć wpływy w Berlinie – wystarczyły faktury z Gazpromu.

Rura, która prowadziła wprost do Kremla

Nord Stream 1 i Nord Stream 2 to nie były tylko projekty gospodarcze. To były polityczne mosty, którymi płynęły miliardy euro.
Gerhard Schröder – były kanclerz Niemiec i zaufany partner Putina – stał się twarzą tej zależności. Po odejściu z urzędu zasiadł w radach nadzorczych rosyjskich spółek energetycznych, cementując finansowe więzy, które dziś wydają się niemal groteskowe.
Angela Merkel, przez lata będąca u steru niemieckiej polityki, nie zerwała tej relacji. Przeciwnie – broniła jej jako „elementu stabilności europejskiej”.

Kiedy więc mówi dziś, że to Polska i państwa bałtyckie przyczyniły się do wojny, warto przypomnieć fakty:
to nie Warszawa, Ryga, Wilno czy Tallinn podpisywały wieloletnie kontrakty z Gazpromem. To nie te stolice budowały gazociągi z pominięciem Ukrainy i interesów unijnych partnerów.

Ostrzeżenia ze Wschodu, które zlekceważono

Od lat Polska i kraje bałtyckie ostrzegały, że Rosja nie jest „normalnym partnerem gospodarczym”.
Kiedy w 2008 roku zaatakowała Gruzję – usłyszeliśmy, że „to incydent”.
Kiedy w 2014 roku anektowała Krym – powiedziano, że „to lokalny konflikt”.
Kiedy w 2022 roku ruszyła na Kijów – nagle okazało się, że wszyscy są zaskoczeni.

Nie, nie wszyscy. Zaskoczeni byli tylko ci, którzy przez lata nie słuchali.
To właśnie Warszawa, Wilno i Tallinn alarmowały o rosnącym zagrożeniu. To one inwestowały w niezależność energetyczną, budowały terminale LNG, szukały alternatywnych dostawców.
To nie one „blokowały dialog” – to one ratowały resztki rozsądku w Europie.

Polityczna śruba i moralny paradoks

Symboliczna scena: Merkel dokręca śrubę, obok niej stoi Miedwiediew z rękami w kieszeni, Schröder uśmiecha się szeroko, Rutte patrzy w chmury. W tej metaforycznej „instalacji” Rosja nie jest ofiarą – jest beneficjentem, który od lat podłączał się do europejskich portfeli.
A dziś byli architekci tego systemu próbują pisać historię na nowo, zrzucając winę na tych, którzy nie chcieli się do rurociągu przyłączyć.

To wygodne. Łatwiej powiedzieć, że „Wschód był nieprzejednany”, niż przyznać, że Zachód był naiwny.
Łatwiej obarczyć Polskę i Bałtów winą za brak dialogu, niż przyznać, że ten „dialog” był w rzeczywistości rynkiem surowców i iluzji.

Rachunek za złudzenia

Nie Polska dokręcała rosyjską śrubę. Nie kraje bałtyckie pompowały miliardy do Moskwy.

To Niemcy – kierowane przez Merkel i wspierane przez ludzi pokroju Schrödera – przez lata finansowały stabilność reżimu Putina, wierząc, że rubel potrafi kupić pokój.

Dziś, gdy Ukraina płaci krwią za te błędy, a Europa zmaga się z kryzysem bezpieczeństwa, łatwiej obarczyć winą innych niż spojrzeć w lustro.

Ale historia ma to do siebie, że prędzej czy później odkręca każdą śrubę – nawet tę dokręconą w Berlinie.