Komisja Europejska ogłosiła plan tworzenia nowych struktur walki z dezinformacją. W praktyce — kolejnych instytucji kontrolnych, które mają decydować, co obywatel może zobaczyć, a czego już nie. Bruksela twierdzi, że „broni demokracji”. Krytycy: że buduje jej instrukcję obsługi.
Ministerstwo Prawdy? Nie, nie — to tylko „ochrona demokracji”
W Orwellowskim „1984” był odpowiedzialny za przepisywanie rzeczywistości. W 2025 roku w Unii Europejskiej ma nazywać się „europejską siecią weryfikatorów faktów”, „Europejskim Obserwatorium Mediów Cyfrowych” i „Europejskim Centrum Odporności Demokratycznej”. Zauważmy — wszystko brzmi podejrzanie podobnie.
Komisja Europejska właśnie zaprezentowała swój nowy pakiet: European Democracy Shield. Zbroja na dezinformację, jak mówią w Brukseli. Niby nic złego. Tylko że każda z tych inicjatyw oznacza to samo: kolejne struktury, kolejne regulacje, kolejne oko Wielkiego Brata skierowane w społeczeństwo.
I oczywiście – wszystko „dla naszego dobra”. Bo przecież gdy biurokracja mówi, że chroni wolność słowa, to każdy zdroworozsądkowy obywatel powinien zacząć się zastanawiać, gdzie jest haczyk.
9 miliardów euro, czyli „orwellowska promocja wartości europejskich”
W debacie publicznej krąży kwota 9 miliardów euro rzekomo przewidziana na cały projekt. Oficjalnie KE takiej sumy nie podaje — raczej bawi się półsłówkami, grantami, konkursami i mglistymi zapowiedziami kolejnych „mechanizmów wspierających”.
Ale to, że kwoty są rozbite na mniejsze, niczego nie zmienia. Maszyna finansowo-instytucjonalna jest jedna — coraz większa, coraz bardziej wpływowa i coraz bardziej wścibska.
Zresztą, czy naprawdę kogoś dziwi, że Bruksela nie chwali się głośno miliardami na struktury kontrolne? Wizerunkowo lepiej brzmi:
„Wspieramy demokrację, chronimy obywateli, wzmacniamy odporność informacyjną”.
Tak, odporność — przede wszystkim na poglądy, które nie przeszły pozytywnej weryfikacji w edmo-weryfikatorni.
Sieć weryfikatorów faktów — nowa klasa kapłanów prawdy
Bruksela chce rozbudować i doposażyć EDMO — sieć fact-checkerów, ekspertów, naukowców, „obiektywnych analityków”, którzy mają mówić nam, co jest prawdą, a co nie.
Jeśli myślicie, że to będzie zestaw niezależnych, odpartyjnych, niepowiązanych z żadnymi interesami organizacji — to wierzcie dalej w jednorożce i krasnoludki.
Każde państwo będzie miało własne „huby”, a nad tym wszystkim — sieć europejska. A ponad nią? No cóż, kto płaci, ten zamawia muzykę.
A obywatele? Mają słuchać.
Europejskie Centrum Odporności Demokratycznej — czyli centrum reagowania na niewłaściwe opinie
Centrum ma zbierać informacje o „zagrożeniach informacyjnych”. Brzmi niewinnie — dopóki nie zrozumie się, że zagrożeniem może być każdy, kto powie coś niewygodnego dla aktualnej interpretacji europejskich „wartości”.
To takie modne słowo-klucz: „wartości”. Wartości europejskie to nie zestaw precyzyjnych zasad. To gumowy termin, który można rozciągnąć jak plastelinę — w zależności od tego, kto akurat stoi za pulpitem w Komisji.
W rezultacie powstaje idealny mechanizm:
Subiektywne wartości + kontrola narracji + fakt-checking pod rękę z instytucjami unijnymi = przepis na elegancki filtr informacyjny.
Oczywiście „dla naszego dobra”.
Sieć współpracy wyborczej — bo kampania wyborcza bez Brukseli to kampania niepoważna
UE chce też „współpracować” przy organizowaniu wyborów. Oficjalnie: by chronić przed ingerencją z zewnątrz.
Nieoficjalnie: by zwiększyć nadzór nad tym, co mówi się w kampaniach, jakie treści krążą w sieci i kto publikuje „nieprawdziwe” materiały.
Wiecie, jak to działa:
„Zagrożenie hybrydowe” — etykieta gotowa.
„Dezinformacja wyborcza” — obowiązujące hasło.
„Konieczność ochrony demokracji” — końcowy stempel usprawiedliwiający wszystko.
Demokracja kontrolowana – najlepszy wynalazek dla tych, którzy się demokracji boją
Zwolennicy pakietu Democracy Shield mówią o ochronie przed manipulacją. Krytycy wskazują: to narzędzie manipulacji samo w sobie.
To trochę jak w starym dowcipie:
– Po co rząd wprowadza nowe przepisy dotyczące wolności słowa?
– Żeby wreszcie nad nią zapanować.
Im więcej kontroli informacyjnej, tym mniej swobody wypowiedzi. Taka prosta zależność — chyba zbyt prosta, by Bruksela chciała ją dostrzec.
Polska? Też dostanie swój kawałek europejskiego filtra
U nas oznacza to głównie:
– nowe programy dla fact-checkerów,
– większy nadzór nad mediami i reklamami politycznymi,
– kolejne unijne „zalecenia” przy wyborach, oraz rzecz jasna — obowiązkową recytację o „wzmacnianiu odporności demokratycznej”.
A jeśli ktoś zapyta, czy to nie cenzura — odpowiedź będzie gotowa: „Ależ skąd! To przecież tylko troska o jakość debaty publicznej.”
Bruksela wie lepiej. Zawsze.
Komisja Europejska projektuje nowe instytucje niczym architekt wielkiego panoptikonu. Wszystko ma być śledzone, analizowane, weryfikowane i filtrowane, bo – jak twierdzą urzędnicy – „Europa musi być odporna”.
Owszem, odporna.
Najlepiej odporna na wolną myśl i niepoprawne opinie, które przeszkadzałyby urzędnikom w spokojnym kreowaniu Jedynie Słusznej Narracji.
Pakiet „Democracy Shield” to nie tarcza. To sito. I właśnie zaczęto je ustawiać między obywatelem a prawdą.
Zostaw komentarz