Powieść Tadeusza Łukaszewicza i Reginy Lewandowskiej dedykowana: Męczennikom Rzezi Wołyńskiej i Bieszczadzkiej, ofiarom Akcji Wisła oraz propagandy pomysłodawców.

„Tu nie jest cała prawda. Ale to co tu napisano jest prawdą” – Włodzimierz Kunin, „Swołoczy”

 „Okazało się, ze po obu stronach istnieje wielu ludzi, którzy szczerze pragną pokojowego porozumienia  i trwalej współpracy pomiędzy narodami polskim i ukraińskim. Można tylko żałować, że wielu z tych ludzi zginęło na polu bitwy  lub w komunistycznych wiezieniach” – Jewhen Sztendera, uczestnik wspólnej akcji WiN i UPA w Hrubieszowie, Zeszyty Historyczne, 1985r.

– …wariata mi tu będzie udawał, swołocz?!

Słowom towarzyszyły potężne ciosy, pięść z morderczą siłą lądowała na twarzy. Ogłuszyła, zwalając z nóg. Padając zdążył zobaczyć na czarnym blacie stołu pudełko z cukierkami, takimi jakie lubił jeden z klientów, Jewgen Konowalec. Dobra była bombka…

Potem nic już nie widział, oślepiony kolejnymi razami.

Leżąc na parkiecie podłogi zainkasował jeszcze dwa ciosy w plecy ciężkim sztybletem. Niewiele brakowało, a kopnięcia roztrzaskałyby kręgosłup …

-…co tu się dzieje?! Co ty wyprawiasz, bydlaku?!!

Krzyk dobiegał z gwałtownie otwartych  drzwi. Słyszał go, ale zobaczyć nic  nie mógł, ciemność przed oczyma nie ustępowała.

– Towarzyszu generale…

To był głos jego śledczego, a w istocie kata. Co robić, taka to już była i jest nadal norma wśród jego kolegów. Zresztą już byłych, teraz to on sam wrogiem narodu. Normalna sprawa i zwyczaj, powtarzalna prawidłowość, tak było, jest i będzie w jego „kontorze”, w całym jego kraju. Trzeba się z tym pogodzić, choć to nieludzkie. Mimo całego patriotyzmu, ciosy sztybletów i pięści pozostają bolesne.

– Zamknij pysk! Lekarza! Szybko, kurwa mać!

Nos zaatakował ostry zapach. Naszatyrny spirytus, jak zawsze. Zakaszlał, zbierało go na wymioty.

Zwymiotował na parkietową podłogę.

– Zabrać to wszystko! Posadzić go! Nie na taborecie! Na krześle, tym z korytarza! Migiem, kapitanie!

Uchwycono go pod pachy, podniesiono i posadzono. Odbite pośladki boleśnie odczuły drewnianą twardość krzesła, jęknął z bólu.  Całe ciało było obolałe. Zaczął powoli odzyskiwać wzrok. Uniósł pobitą, całą we krwi twarz. Podtrzymuje go za ramiona jakiś siwy, wąsaty mężczyzna, po wąskich pagonach rozpoznał kapitana służby medycznej. Ujrzał stół przesłuchań z ciemnego drzewa. Lampka, skierowana prosto w oczy przesłuchiwanych, teraz została wyłączona.

Przy stole rozsiadł się właściciel wielkiego brzucha przykrytego zagraniczną brązową marynarką. Nieskazitelnie biała koszula, dobrze dobrany krawat, czarny w niebieskie paski, też nie wyprodukowane w kraju sowietów, to widać od razu. Ogolona głowa, na mięsistej twarzy z wąsikami okulary w okrągłych rogowych oprawkach.

Aha, ot, kto jest tym „dobrym śledczym”…

– Pułkowniku! Won stąd, draniu! Pisz kurwo raport, jeszcze mi tu jeżowszczyzny brakowało!! Kapitanie, pan jest wolny!

Ogolony łeb oparł dłonie o ciemny blat stołu,posyłając przenikliwe spojrzenie zza soczewek okrągłych okularów.

– Witaj, Pawle Anatoliewiczu.

Aha, czego chciał… Powitać go…

– Pobłogosław, władyko! Odpuść mi! Grzeszny bowiem jestem!..

„Władyka” pokręcił ogolonym łbem. W świetle spod żółtego żyrandola na suficie pobłyskują szkła okularów.

– Eh, Paszo, Paszo… Oszczędź wstydu. Sobie i mnie. Niepotrzebny cały ten cyrk. Przede mną nie musisz grać. Twoja sytuacja jest taka, że urządzanie spektakli, na dodatek z popem w roli głównej tylko cię pogrąża.

Wzrok Paszy był rzeczywiście wzrokiem szaleńca, bo wariata schizofrenika całkiem nieźle udawał, no, taka linia obrony. Dość naiwna, jak na takiego jak on, ale i wybór ról ograniczony.

– …Zaraz sam zobaczysz, jaki jest stan rzeczy. Tylko bez tych władyków, proszę.

Wyciągnął z czarnej skórzanej teczki brulion w kartonowych okładkach. Otworzył, przewrócił kilka twardych stron z przyklejonymi zdjęciami. Położył na stole otwarty brulion, żeby  Pasza mógł obejrzeć zawartość. Po dwa duże zdjęciu na każdej stronie.

– …ot, o co chodzi, Pasza. O tych, ot, władyków i batiuszek.

Aha. A czego jeszcze się spodziewać. Takie to grzechy, a że na rozkaz, kogo to teraz obchodzi. Tego kto wydawał rozkazy, już załatwiono, oczywiście jeżeli śledczy nie skłamał. Bo kłamstwa tu religią.

– …tak, Pasza. Możesz jeszcze poprosić o odpuszczenie. A sam przecież wiesz: tu się nie odpuszcza. ONI rozkazują, a winnymi właśnie tacy jak my. Łyżeczki i widelce w ich rękach…

Uniósł palec do góry.

– …Tak, Pasza: Szostakowski. I jego rzeźnicy, z obu zagonów. Za wszystko cię rozliczą, jak za AK, tak za UPA.

No, to już guzik wam, kolesie.

Pasza zamachał zakrwawioną i posiniaczoną dłonią z pokiereszowanymi palcami w stronę zdjęcia na otwartej stronie teczki.

– A kysz! Precz, antychryście!..

Zaczął czytać Psalm 120.

„Panie, uwolnij moje życie

od warg kłamliwych

i od podstępnego języka!..”

Ogolony łeb uśmiechnął się.

– Nie za to będzie ci trójka rewolucyjna od podstępnych języków, przyjacielu Paszo. Możesz tu całe Pismo Święte czytać, ale paragraf tu inny. W dodatku nie jeden. Spisek, zdrada stanu. No, i terroryzm, oczywiście. Któż to u nas terrorysta numer jeden ZRSR, towarzyszu generale-leutnancie Sudoplatow? Przepraszam, były generale…

Ogolony w okularach ciężko westchnął. Niemalże współczująco.

– …A co tam, wszystko jedno. To Rosja, Pasza, generale były. Za co cię na generała awansowali, za co ordery wieszali, za co auto z mieszkaniem i daczą luksusową udzielali – za to i katują cię teraz, biją dotkliwiej niż psa. Za to i kulkę dostaniesz, jak ci w Katyniu. Tak samo, teraz to tyś wrogiem narodu. Z tą różnicą, że nie w skroń, a w czoło. Przecież nie urodziłeś się wrogiem jak tamci. Wyznaczono ciebie, chyba widzisz. To ukatrupią, i nic nie pomoże. Pewnie, że nie w lesie. Cichuteńko, w bunkrze. Jak Ławrentia Pawłowicza…

Były generał-leutnant vel główny terrorysta ZRSR zaczął liczyć diabły po kątach gabinetu śledczego Lefortowskiego więzienia MGB, nie tak dawno NKWD. Z czytaniem Psalmu. Ten przy stole zamknął teczkę, położył na stół, poprawił okulary, krawat i skinął głową.

– No, któż tak diabły liczy, Pawle Anatoliewiczu, Boga bój się, skoro już do świętych się zapisałeś. Od siebie masz zaczynać. W tej teczce przecież nie brednie wymyślone, jak u reszty tutejszych bywalców. Cała prawda, ta święta.

Zarechotał, ukazując złote protezy.

– Sporo krwi na twoim koncie, Paszo. Nawet jak dla nas sporo. Jeżeli tego polskiego bandytę Szendzielarza na osiemnastokrotną karę śmierci skazano dwa lata temur, to ciebie na osiemsetkrotną skazać nie grzech. No, choćby z tym Szostakowskim. Myślisz tam sobie między psalmami: pomysł nie mój, odpierdolcie się. No, nie twój. Gospodarza, towarzysza Mołotowa, towarzysza Mikojana, Kaganowicza, Ławrentia Pawłowicza. Gospodarza już nie ma, są dobrzy ludzie. Towarzysz Mołotow z resztą póki co wodzowie, a jak zostaną wrogami narodu, na tym foteliku wylądują, tym twoim obecnym. Ławrentij Pawłowicz… sam już wiesz. No, jeszcze tam Himmler, Bormann, Canaris, Ribbentrop. Canarisa sam Adolf za żebro powiesił, reszta za nim poszła. Kto pozostał? Oprawcy, słusznie. Norymberga Norymbergą, a swoje końce też kiedyś trzeba oczyścić, czyż nie? Ot, czyścimy, jak widzisz.

Były generał, a obecnie wróg sowieckiego narodu Pasza przerwał czytanie Psalmu 120.

– Brawo, nareszcie. Ty mnie posłuchaj, przyjacielu Pasza. Przecież ja sam nie mam gwarancji że na twój fotelik nie trafię. I tak samo mordę mi będzie obijał ten skurwiel pułkownik Zajcew. A może i sam on pod murem też stanie. Zawsze była taka nasza karuzela, od niepamiętnych czasów, jeszcze przed-imperatorskich. A teraz to sam szatan nie wie co z każdym z nas będzie za godzinę. Czy za chwilę…

Niespodziane Pasza odezwał się:

– Nic nie podpiszę, Aleksandrze Lwowiczu. Choć na szmaty rozdzieraj.

Rozdział I

Sierpień 1953r.

Więzienie MGB w Lefortowie, Moskwa

Aleksander Lwowicz rozłożył ręce.

– Drogi Pasza. Tyś stary czekista. Dlatego dobrze wiesz że rozedrzeć cię na szmaty nie jest żadnym problemem. Wymusić podpisanie wszystkiego co trzeba – też nie problem. Jest jednak pewien szczegół. Wiesz dlaczego generalicja nie pozwoliła wówczas na zaaresztowanie Żukowa? No, wiesz. Bo dzisiaj on, jutro oni. Wszyscy przestępcy, wszyscy zabójcy, maruderzy, wszyscy zanurzeni we krwi po uszy. A kogo na kolejnego kozła ofiarnego wskażą, nie wiadomo. Ot, i teraz: ciebie wyznaczono. A jutro? Kto wie, co towarzyszom Malenkowowi i Chruszczowowi do łbów strzeli? A Żukowowi? Ten z nich najstraszniejszy, bo to debil nad debile, cham nad chamami, kat nad katami. Ciebie na wroga narodu wyznaczono, a jego na „marszałka zwycięstwa”. A miało być: generalissimus rozstrzałów. Bo przecież ty, główny nasz terrorysta, przy nim barankiem niewinnym. A on teraz na koniu. Kogo tym koniem stratuje? Otóż to…

Z jakiegoś powodu Paszy zechciało się czytać Psalmy nie dla kata śledczego, a tak, po prostu. Pamiętał nie tyle z dzieciństwa, a raczej dla służby to było potrzebne, przecież w przeszłości agenturalnej przychodziło cytować, to pomagało. Choćby i miał wątpliwości czy to Ten pomaga, komu te Psalmy śpiewał starotestamentowy Król Dawid.

– …Byłaby NASZA wola, też, jak wtedy generałowie, nie pozwolilibyśmy na twe zaaresztowanie, a nawet takiego śmiecia jak Lionia Ejtingon, który naprawdę nazywa się Naum Isaakowicz Ejtingon. Swoich nawet, parchatych, przecież bił w podjazdach, jak nawet bydląt nie biją, gnida jedna. Ale KONTORA jest jedna, a parch do niej należy. I co robić. Na samej górze was akurat postanowili  poświęcić…

Znowu uniósł palec w kierunku sufitu u którego wisiał żółty żyrandol.

– …na samej górze, Pawle Anatoliewiczu. Myśmy generałowie, lecz nie wojskowe, choć też coś tam możemy… Lecz teraz możemy tylko jedno: żeby was na szmaty nie rozdarli. Niech wiedzą tam na górze: my też swych nie porzucamy. Bo jak nie, wszyscy tutaj wylądujemy. Nie, Paszo. Jestem naprawdę dobrym śledczym. Powiem wprost: o nasze dupy się rozchodzi. Niech to wszystko na was się zatrzyma.

Pasza wytarł z twarzy sączącą wciąż krew, z rozciętej górnej wargi. Plecy i piersi opasywał ostry ból po ciosach kata Zajcewa. A cóż, na służbie jest.

– Czego chcecie ode mnie, Saszo?..

Saszo zdjął okrągłe okulary, położył na stół.

– No, wreszcie. To już rozmowa. Na górze chcą przyszyć wam spisek z Berią, potem do niego skierować. Chociaż… Czemu przyszyć. Był przecież spisek, Paszo. I wy w nim. Ale my nie chcemy, byście życiem za to zapłacili. To na razie sprawa przyszłości… Jeszcze nie jeden raz będą nas wykorzystywali. A więc: masz podpisać tylko WYKONANIA ROZKAZÓW. Bez udziału w sztabie spisku. Czyli, jak z Wołyniem, – oprawca, lecz nie pomysłodawca. Rozumiesz?

Oprawca Paweł Anatoliewicz chciał się uśmiechnąć, ale rozcięta górna warga bolała okropnie. Tylko mrugnął oczyma pod gęstymi czarnymi cygańskimi brwiami.

– A teczkę z tym Wołyniem przyniosłeś, żebym się lepiej wczuł, i nadawał do swojego zadania ?

Aleksander Lwowicz znów rozłożył ręce.

– Możesz tak uważać. A propos: pamiętasz, jak mawiał Ławrentij Pawłowicz? Także i wtedy, gdyż tych wszystkich zobaczył, tysiąc „AKowców”, tysiąc „banderowców”? Dotychczas to pamiętam, wyobraź sobie.

Pasza chciał skinąć głową, ale ból nie pozwolił. Jęcząc zmrużył oczy: szyja bolała tak że trzeszczało we łbie. Jednak przemógł się, mimo iż przesłuchanie trwało już od siedmiu godzin.

– „Co byśmy robili bez dna narodów”…

Rozdział II

Aleksandr Lwowicz podniósł się z krzesła, przeszedł kilka kroków po gabinecie, wrócił do stołu.

  • Dokładnie. Strach pomyśleć, co to byłoby.

Rozdział III

Kwiecień 1943 r.

Wieś na Wołyniu.

– Ojcze! Mamo! Otwórzcie! To ja, Myron! Na Boga, otwierajcie!

Walenie w drzwi. Rozpaczliwe, całych sił, chyba pięścią.

Wasyl Poliszczuk gestem zatrzymuje żonę, idzie otworzyć sam, w lewej ręce siekiera. Zdejmuje prawą ręką żelazną sztabę w poprzek wejścia do chaty, ciągnie drewniane drzwi do siebie.

W bladym świetle księżyca na progu sylwetki ludzi. Uzbrojonych ludzi.

– …Chwała Jezusowi, tato. Dajcie nam wejść, proszę. Czasu już mało!

Każdy z towarzyszących Myronowi także cicho przywitał: chwała Jezusowi. Wasyl  niechętnie odpowiedział: na wieki wieków, amen. Milcząc wpuścił niespodziewanych gości do chaty. Siekierę jednak nadal trzyma w lewej ręce. Do chaty wchodzi sześcioro uzbrojonych chłopaków.

W różnym wieku, wśród nich wujek z siwymi wąsami i dwóch prawdopodobnie  nastolatków, nie znające brzytwy młodziutkie twarze. Różnie ubrani i uzbrojeni, od karabinów Volmera do myśliwskiej dwururki w rękach jednego z tych  „gołowąsów”. Wszyscy jednak w takich samych czapkach „mazepinkach”.

Pierwszy do chaty Wasyla wszedł młody potężnej postury mężczyzna z gęstymi czarnymi wąsami i takim samym czubem wystającym spod mazepinki. Na szyi zawieszony karabin Volmera. W świetle księżyca wpadającym przez okienne szyby jego twarz blada jak śmierć, ogromne czarne oczy, wąsy, brwi i czub spod czapki żołnierza UPA podkreślają tę bladość.

– Tato, gdzie jest mama?!

Mężczyzna  mówi szeptem, ale zdaje się krzyczeć.

– Nie widzisz, co? Ot, mama jest tu.

Odarka Poliszczuk, siwa mała staruszka, ubrana w starą wyszywaną suknię, do tej pory stała jak słup.Teraz drobnymi kroczkami pobiegła do syna, uchwyciła jego  dłoń i zaczęła ją całować .

– Mamo, mamo! Boże, co wy robicie… Zaczekajcie, no, na Boga,  wstyd przed chłopcami…

Chłopcy jednak patrzyli na to jak matka całuje dłonie syna bez oznak  dezaprobaty. W bladym świetle księżyca w małych okienkach pokoiku nie było widać ich twarzy. Wszyscy milczeli. Syn uścisnął mamusię, która bezgłośnie łkała.

– Tato, czegoż wy z siekierą, czy my wrogowie jacyś?..

Uwolnioną od siekiery ręką Wasyl Poliszczuk przeczesał brodę, siwa broda wydaje się siną w księżycowej poświacie.

– A dlatego jam z siekierą, synku, boście w nocy z bronią w mojej chacie. Nie mam karabinu, to choćby tak, z siekierą przeciw tylu karabinów…

Myron nagle zrozumiał.  Ogromne czarne oczy na bladej twarzy wydały się jeszcze większe.

– Ojcze… To wy tak uważacie?! Że to w Janowej… to my?!

Wasyl ścisnął siekierę do bólu w stawach.

– A któż by inny jeszcze…

Dał się słyszeć gniewny pomruk  chłopców.  Cichy wprawdzie, ale mocny i pełen oburzenia. Myron spojrzał ojcu prosto w oczy i powiedział:

– Tato… Znacie mnie od urodzenia. Powiedzcie: kiedy was okłamałem? Choć raz jeden!

Odarka gniewnie krzyknęła, dziwną była ta moc w głosie takiej drobnej staruszki.

– Zwariowałeś, stary?! Czy nie ty cały czas mawiałeś Myrończykowi: „co ty z prawdą swą leziesz wszędzie, prostaku”?!

– Zamilcz, Odarko…

Wasyl zrozumiał że coś jest nie tak, jak był przekonany jeszcze chwilę temu. Myron wyrósł na łobuza, chuligana, rodzina miała przez niego kłopoty większe niż przez wszystkich pozostałych czterech jego braci, nie mówiąc o siostrze. Często bił się z miejscowymi chłopakami, polskimi i ukraińskimi, o dziewczęta i tak po prostu, żeby pokazać, kto w tych stronach najsilniejszy i najgroźniejszy. Zresztą także w imię sprawiedliwości. Często zabierano go na komendanturę, parę razy nawet w samym Łucku. Ale tam nigdy nie chował się za innych. Zdarzało się, że brał na siebie winę kogoś innego. A tak w życiu Myron zawsze czynił i mawiał prosto z mostu, czym często budził niesmak taty Wasyla, który bez ogródek nazywał syna łobuzem, prostakiem, jełopem i jeszcze kimś tam. Jedno wszakże musiał przyznać: łobuz, prostak i jełop, trzeci syn Wasyla i Odarki, ale nigdy nie kłamał.

– …Czyli, tato, za kata mnie bierzecie? Oraz chłopców tych? Eh, tato… Pysk obić przychodzi mi łatwo, czy pałą po łbie uderzyć. Ale w bójce! Uczciwie! Czyż nie wiecie?! Pała u kogoś tam – i ja pałą! Nóż u Cygana – i ja nożem! Lecz maluchy na płot wsadzać?! Kobietom brzucha rzezać?! Staruchom głowy odcinać?!! Ćwiartować bezbronnych?! Ciąć piłą, jak drwa?!! Widłami w brzuch kłuć tego kogo we dwóch trzymają?! Czy nie pamiętacie jak za krzywdzenie psa czy kota biłem każdego tak że jucha płynęła?! Tak, oto, mnie znacie, tato, co? Waszego syna? Bóg wam za to sędzią! On wszystko widzi!

Siwy wujek położył dłoń na ramię rozgoryczonego Myrona.

– Cicho, Myronie. Spokojnie…

Skinął głową w mazepince, poprawił zawieszony na szyi niemiecki karabin.

– …nie tych kogo trzeba pan siekierą wita, szanowny. Jam dowódca Cichy. Słyszeliście chyba o mnie?

Tak, Wasyl słyszał. Jak i wszyscy w tych okolicach. Cichy i jego zagon był znany także przez Niemców, którzy wyznaczyli za głowę dowódcy nagrodę, 50 000 reichsmarek. Zagon pojawił się tu jeszcze latem 1941 roku, jeszcze przed niemiecką ofensywą, niszczył bez litości i bez wyjątku wszystkich , którzy nosili  moskalski uniform, zwłaszcza NKWD. Wtedy do zagonu przyłączył się także Myron,który do tego czasu  zdążył się zapoznać z moskalską milicją. Żadnej polityki, – chuligaństwa, jak zawsze.

– Jestem w OUN-ie od jedenastu lat. Jeszcze za Konowalca. Tak, szanowny, to naszym credo: Ukraina bez moskala, Żyda i Lacha. Nie chcemy być pod nikim: Moskwa, Berlin, Warszawa, wszystko jedno. Niezależna, wolna, mocna, wielka Ukraina, od Sanu do Donu! Kropka. Ale wie  pan co? Kozak to nie kat. Kozak to rycerz . Wojować? Tak! Z nimi wszystkimi! Bez sentymentów! Z Lachami, parchami. Z moskalami, jak najbardziej. Zdrajców niszczyć, janczarów? – a jakże inaczej. Lecz katować cywili? W moim zagonie o tym dobrze wiedzą. Jeżelibym kogoś z moich, broń Boże, zobaczył tam, w Janowej…

Wskazał na karabin Volmera.

– …na miejscu. Sam, własnoręcznie. Ale tam naszych nie było. W Janowej byli jacyś obcy…

Wasyl Poliszczuk położył siekierę na ławę.

– To któż tam był, panie Cichy?

Wujek Cichy pogładził siwe wąsy.

– Gdybym to wiedział… Byłem tam z moim wywiadem, widziałem tamtych. Nigdy ich tutaj nie było. Wśród nich było kilkoro z zagonu Dubowego, same śmiecie, od dawna mawiałem do Dubowego oby się ich pozbył. Reszta to obcy. W lesie my nie dla rozkoszy, strój sam pan widzi, jaki, żywioł – każdy worek kaszy za mym osobistym rozporządzeniem. Mięso – co upolujemy w lesie, to nasze. Chłopskie krówki, owce, ptactwo domowe – bardzo rzadko, i płacimy za to. Choćby pod zobowiązania zadłużeniowe dowództwa UPA, Prowodu. A tamci – syci, widać że jadła nie brakuje, słonina, mięso, mordy czerwone, tłuste. Uniform… Niby nasz, ale nowy, prosto spod igły, buty też nowe. Nie to, ot, co nasze, jakie latami nosimy…

Uniósł nogę w starym zniszczonym bucie, nie jeden raz remontowanym własnoręcznie.

– …rozmawiają po naszemu, po galicyjsku. Akcent nasz. Ale gdy wyrwie się któryś z rosyjskim, to starszy  od razu bije w mordę. Starszego nie znam, nigdy nie widziałem. Ten nie z naszych dowódców.

Zazgrzytał zębami i dorzucił:

– Ich tutaj jest dużo, bardzo dużo. Setki, nie mniej. Okropnie katują ludzi, straszne rzeczy wyczyniają na Polakach. Bezlitośnie, z wprawą, znają się na katowaniu. Straszne mordują. To urodzeni kaci, ale widać że jeszcze gdzieś tam ich doszkolono… Katują z premedytacją żeby obudzić w prymitywnych ludziach bestie. Jeszcze i podjudzają, wspominają nasz Dekalog Nacjonalisty. Zawodowo podjudzają, szczują… A bydlęta w innych zagonach, miejscowe szumowiny cieszące się z okazji… Sadyzm swój nasycić, jeszcze i coś zrabować… Maruderzy przecież, bandziory. Tych obcych, rzekomych od UPA, dużo więcej od nas…

Odarka stała na miękkich nogach. Drżała jak liść na wietrze. Wasyl głucho spytał:

– To Ukraińcy? Skoro po galicyjsku gadają…

Cichy odparł.

– Gadać po ukraińsku jeszcze nie znaczy być Ukraińcem. Sam jestem ze Stanisławowa. Znam takich kilku, zwykłe tacy w pierdlu spędzają pół życia, a w gangach resztę. Bandziory, mordercy, rabusie od młodości. Lecz nie: tamci w nowym uniformie, to nie zwyczajne bandziory. Kaci, wyszkoleni, zawodowi kaci, szanowny… Eh, cholera…

Pokręcił głową, w poczuciu nieznośnej  bezsilności.

– …co i rusz wspominają Banderę z Czuprynką. Bandera już od dwóch lat w niemieckim obozie, z nim nie ma kontaktu. Czuprynka… Mam od niego wiele rozkazów. Ale takiego rozkazu nie było. Nigdy…

Wasyl uważnie spojrzał w oczy Cichego.

– A jakby był taki rozkaz? A, panie Cichy? Wtedy co?

Odpowiedz Cichego nie budząca wątpliwości, krótka .

– Nie wykonałbym.

I dorzucił:

– Czuprynka to człowiek bynajmniej nie sentymentalny. Nie chce w Ukrainie Lachów, ani kacapów, ani Żydów. Ale on jest żołnierzem, wojownikiem, nie katem, nie ludobójcą. Z babami i maluchami nie wojuje, o ile go znam. A pomimo to, Żydzi u nas jednak są. I to nie tylko lekarze… A wśród żołnierzy także Rosjanie. Tak, ot, szanowny panie.

Opinię o Tarasie Czuprynce, który naprawdę nazywał się Roman Szuchewicz, tak poprzednio jak i obecnie chłopaki wysłuchali milcząc, z szacunku do Cichego. Ale Myron znowu nie wytrzymał.

– …Wujek Tadek nas wszystkich na rękach nosił, tato! Jakbym go skrzywdził?! W dzieciństwie z kolegami maliny, jabłka i śliwki kradłem mu z ogródku, za co w dupę dostawałem od niego i was. Myślcie, że mógłbym jemu i ciotce Józefie głowy odcięć?! Że stać by mnie było na takie coś?! Tak myślcie o mnie, tatusiu drogi? Może dlatego mam ich katować że ich Marylka nie ożeniła się ze mną? A któraż łobuza poślubi, który na komendanturach cały czas spędza?..

Ostatnie słowa niemal wykrzyczał. Odarka pospiesznie odezwała się:

– Oj, Boże, Myrończyku… Toż tutaj oni, tu, i Marylka twoja…

– Co pleciesz, babo!!

Groźny okrzyk Wasyla uciszył na moment Odarkę. Ale długo nie zamierzała milczeć.

– A tiu na ciebie, czarcie stary! Ślepie ci wylazły?! Czy syna swego nie znasz, ty durniu! A ci ludzie to dobrzy ludzie! Czy nie słyszałeś? – to nie oni!

Myron stał jak rażony piorunem. Wreszcie szeptem spytał:

– W piwnicy?..

Wasyl skinął głową. A Odarka z płaczem zawołała:

– Tak, tak! W piwnicy naszej. Oni wszyscy, Tadeusz, Józefa, Marylka, młodsza Kaśka. Nawet ich kotka…

– Boże!!! Musicie uciekać! Wszyscy, natychmiast!!

Cichy znowu położył dłoń na ramię Myrona. I ścisnął, miękko, ale zdecydowanie.

– On ma rację. Szybko uciekać. Szybko! I wszyscy. Wy także, szanowni. Te bestie nad wami się nie zlitują, umrzecie straszną śmiercią. Jesteśmy tutaj, aby kogo się da z nich złapać, a jak się nie da, zlikwidować. Myron uprosił aby zajść do was. Oni są blisko, szybko się zbierajcie!

Wasyl głucho zapytał:

– Gdzie mamy uciekać?..

– Do lasu, tato! Do lasu, z nami! Szybko zbierajcie się! Proszę, na Boga!

Do błagalnego okrzyku Myrona, Cichy dorzucił:

– Czas nagli, szanowni. Szybko po Lachów.

Wasyl milcząc wyszedł z chaty. Za parę minut powrócił. Za nim stłoczone w kupkę cztery osoby. Mały szczupły, w czarnym kapeluszu na łysej głowie Tadeusz Rzecki, tutejszy pszczelarz. Drżąca ze śmiertelnego lęku na widok uzbrojonych mężczyzn w mazepinkach jego żona Józefina, mała i szczupła, jak mąż, biednie ubrana kobieta. Do mamy przytuliła się Kaśka, trzynastolatka w szarej brudnej sukience. Trochę wyżej od siostry i rodziców starsza Maryla z kotką na rękach.

– Wujku Tadku, ciotko Józefo! Nie bójcie się nas. Przyszliśmy was ocalić, myśmy nie od tych śmieci. Chodźcie z nami, do lasu, szybko!

Cichy patrzył na drżącą gromadkę przestraszonych ludzi stojących przed nim. Po raz pierwszy w życiu w głowie zrodziły się wątpliwości co do „Ukrainy bez…”.

– Spokojnie, szanowni. Tutaj grozi wam niebezpieczeństwo. Wkrótce przyjdą pogromcy, to wrogowie, tak nasi jak i wasi. A więc, chodźmy, razem z gospodarzami.

Powiedział to Cichy po polsku. To, czy jego intonacja – Cichy był mistrzem przekonywania do swych racji – nieco uspokoiły pana Tadka. Dlatego powiedział do żony i cór:

– Dziewczęta, spokojnie. Oni was nie skrzywdzą.

– …i psa zabieracie?

Słowa Cichego skierowane były do Odarki, która stała obok męża z łaciatym psem na pasku. Sam Wasyl trzymał w ręku walizę, wszystko co się dało zebrać.

– Nie można, będzie szczekał, wsypie nas. Tamci są blisko…

Odarka zapytała:

– A teraz Marko szczeka, panie Cichy? Przecież wyście mu obcy.

Łaciaty Marko naprawdę stał cicho, tylko spoglądał na uzbrojonych obcych.

– On jest rozumny, rozumniejszy od wielu dwunożnych, panie dowódco. Nie pozostawimy go  tu. To by było podłe. Dość że my gospodarstwo opuszczamy…

I gorzko zapłakała. Cichy rozłożył ręce.

– No, jak tak… Na dwór wszyscy!

– A ikona?!

Odarka pobiegła do  pokoju, z półki w prawym kącie zdjęła  obraz Matki Boskiej Poczajewskiej. Cichy i chłopcy zdjęli mazepinki, nakreślili znak Krzyża. Odarka też, po niej Wasyl. Razem z Rzeckimi, ci z lewa w prawo. Ikonę wcisnęli do walizy.

Na powtórny rozkaz dowódcy z chaty wyszli wszyscy, rodzina Rzeckich, za nimi chłopaki w mazepinkach. Ostatnią była płacząca Odarka.  Opuszczała   dom. Raczej nie wróci… Wasyl Poliszczuk nie płakał, ale wyglądał jak na pogrzebie najbliższej osoby.

Do małej kolumny podeszli jeszcze czterej chłopcy, w takich samych mazepinkach. Śledzili ulicę.

Do lasu dotarli w kwadrans, sama wioska była niemalże w lesie. Cichy wydał rozkaz.

– Turok, Capel, Krynyca, Teren – na przód. Strzelać nie można. Ich obóz prawdopodobnie jest blisko.

– Наказ, друже Тихий.

– Rozkaz, przyjacielu Cichy.

Czterej chłopcy jak cienie ruszyli do przodu. Cichy powiedział:

– Idziemy bezszelestnie, panowie.

To się odnosiło raczej do cywilów. Łaciaty Marko szedł na pasku cicho, jak myszka, mimo sąsiedztwa obcych i kotki. Naprawdę rozumny, pomyślał Cichy.

Myron podszedł do Józefiny Rzeckiej. Szeptem powiedział:

– Ciotko Józefo, niech pani odda mi torbę…

Józefina milcząc podała ciężką torbę Myronowi, on wziął i odszedł na stronę. Cichy także szeptem:

– A dowódcy nie masz, kawalerze? Nie ma kogo zapytać o pozwolenie? Czyżbyśmy na pikniku?

W odpowiedzi Myron wyszeptał:

– Przepraszam, dowódco…

Cichy machnął ręką. W szarówce nie było widać uśmiechu pod gęstymi wąsami.

– Jeszcze kocicę weź sobie. Jak do ciebie dziewczyna zerka, husarzu jeden.

Marylka niosła kocicę, która czepiała się pazurkami jej kurteczki. Trzymała ją jedną dłonią, w drugiej ręce węzeł z czymś tam. Czasami naprawdę patrzyła na Myrona. Nie wyglądał już na łobuza, czy chuligana. Takim jak teraz Marylka go nigdy nie widziała, ani znała…

Zza krzaków dobiegł cichy gwizd nocnego ptaka. Cichy podniósł rękę.

– Stój…

Odpowiedział takim samym gwizdem. Zza krzaków jak cień wyśliznął się chłopak, i zameldował się przed Cichym.

– Dowódco, oni tam, ich jest czworo. Ich wywiad chyba, grasują po lesie. Turok, Teren i Krynyca u nich na ogonku.

Cichy skinął głową.

– Jawor, Słoń, Stodoła, Lypeń, ze mną. Reszta do schronu.

– A ja?

Myron stał z walizką Rzeckich w ręku.

– Rozkazu nie słyszałeś?

Na gniewną ripostę Cichego ponuro powiedział:

– Наказ, друже командир.

– Rozkaz, przyjacielu dowódco.

I poszedł za cywilami i resztą chłopaków.

W pięciu wyruszyli za Caplem, tym samym nastolatkiem z dwururką. Cichy rozkazał:

– Noże do boju.

Mniej niż za kwadrans dotarli do gęstych krzaków między sosnami. Podwójny gwizdek nocnego ptaka. Cichy się odezwał, też podwójnym, i wykonał znak ręką. Noże już gotowe. Schowali się za krzakami. Za parę minut usłyszeli ciche kroki po suchych gałęziach.

Kroki zawodowe, z obcasa na grubą podeszwę. Zza drzew wyszło czterech dobrze zbudowanych facetów z karabinami i w mazepinkach. Zaczęło już świtać, było na tyle jasno, że bez trudu ujrzeli uniformy, nowe, z widocznymi zagięciami powstałymi przy składowaniu  w pakiety po uszyciu, naprawdę  prosto spod igły.

Cichy gwizdnął nocnym ptakiem, podwójnie. Sygnał dla Turka, Krynycy i Terena na tyłach facetów spod igły. Ci zatrzymali się, rozglądają we wszystkie strony. Lufy karabinów poruszają w kierunku spojrzenia.

Cichy krzyknął:

– Stój! Hasło!

Czterej w nowych uniformach wydawali się być zaskoczeni,   ale byli przygotowani.

– Smereka!

Miało być: smeryczka. Tak wymyślił i zaproponował miejscowym dowódcom Cichy, na różnych dzielnicach różne hasła. O tym wiedział wąski krąg osób. Dzielnicę „smereki” czterej obcy dawno minęli. Cichy donośnym głosem powiedział:

– Chodźcie, przyjaciele. Witamy!

To „witamy” było sygnałem. Poleciały noże. Tamci czterej umieli strzelać na głos, ale nie zdążyli zastosować w praktyce swych umiejętności. Szkolenie okazało się na nic. Za parę chwil wszyscy leżeli na ziemi z nożami w piersiach, plecach i gardłach. Dwóch dostało dodatkowe noże z tyłu od Turka i Krynycy, którzy szli w ślad za czterema obcymi.

Cichy i chłopaki podeszli do obcych na ich ziemi. Jeden z nich chrypiał z nożem Cichego w gardle. Chłopcy usłyszeli:

– …бандеры сучьи… твари е…ные… пидарыыыы…

To było powiedziano w czystym rosyjskim, co prawda, z mongolskimi naleciałościami. Cichy powiedział, po ukraińsku:

– Dobre, dobre, moskaliku, powiedz no jeszcze coś w ojczystym psim…

Lecz na tym upajanie się z pięknem rosyjskiej mowy  zakończyło się. Charczenie umilkło razem z życiem obcego na tej ziemi. Dowódca Cichy rozkazał:

– Rozebrać wszystkich. Zdjąć buty. Obszukać każdy szew.

Za parę minut rozkaz dowódcy Cichego wypełniono. Chłopcy milcząc podeszli do Cichego. Otworzyli dłonie.

W dłoniach były złote precjoza. Damskie pierścionki, bransoletki. Złote protezy stomatologiczne.

Także srebrna łyżeczka z aniołkiem. Kilka perełek z naszyjników.

Oraz na pół puste pudełko z zapałkami.

Napis: Моссельпром.

Cichy schował to wszystko do swej polskiej oficerskiej skórzanej torby.

Chłopcy podali uniformy, zdjęte z martwych obcych.

Uniformy UPA.

Jakby się wydawało.

Takiej jakości uniformu nie było u samego Romana Szuchewicza vel Taras Czuprynka.

Cichy uważnie oglądał materiał, każdy szew skrwawionych mundurów. Tarł w rękach, próbował rozciągnąć. Powiedział:

– To materiał nie ukraiński, ani polski. Także nie niemiecki, nie angielski. Rękawy mają taki szew tylko na ruskich mundurach. Materiał też raczej ich.

Nastolatek Capel zapytał się:

– A skądże znasz się na tym, dowódco Cichy?

Już nadchodził świt. Zakopali bez śladu rozebrane trupy obcych. Przed tym Cichy zauważył bliznę na piersiach zabitego przez niego samego, długiego blondyna. Wielka rozległa blizna. Jakby kawał skóry obdarty.

– Teren, Słoń. Szukajcie ich obozu, gdzie są. Jak znajdziecie, cicho z powrotem do schronu. Na bazę.

Teren i Słoń wyruszyli. Cichy zwlekając chwilę odpowiedział Capelowi:

– Eh, chłopcze… Przecież przed tobą jeden z lepszych krawców Stanisławowa… A może i najlepszy…

Chwilę pomilczał i ze smutkiem dokończył:

– …byłem kiedyś.

Rozdział IV

Lipiec 1943 r.

Londyn, 10 Downing Street

Gruby łysy gentleman o tłustej choć nie plebejskiej twarzy rzucił na stół z mahoniowego drzewa brulion w czarnych twardych skórzanych okładkach. W grubych palcach lewej ręki hawańskie cygaro z tych najdroższych, ze złotym paskiem, na pół wypalone. Brulion omalże nie przewrócił kryształowego kielicha z resztką szkockiej whisky na dnie.

– …Dobrze. Dziękuję, Davidzie. Kawał dobrej roboty. Sądząc po zdjęciach, wszyscy rzeźnicy są już na miejscu.

Człowiek w czarnym eleganckim garniturze z lekkiego manchesterskiego tweedu przytaknął, skinąwszy głową. Cienkie, przerzedzone włosy, fryzjer poskromił żelem.

– Tak, sir Winston. Część zrzucili na spadochronach, część przekroczyła linię frontu. Odpowiedzialny za ich przyjęcie niejaki Miedwiediew, zwykły bandyta z NKWD. Jest dowódcą zagonu, niby partyzanckiego, a tak naprawdę gangu terrorystów, killerów i rabusiów. Z terrorystycznej grupy Pawła Sudoplatowa. Ten sam IV Zarząd NKWD. Teraz pułkownik, pewnie wkrótce będzie generałem. Terroryzuje nie tyle Niemców, ile miejscową ludność. To co, teraz ma dobrych pomocników…

Sir Winston przez dłuższą chwilę myślał o czymś intensywnie. Niespodziewanie na wąskich, arystokratycznych wargach pojawił się uśmiech. Połówkę cygara odłożył do ciężkiej popielnicy z górskiego kryształu.

– Bardzo dobrze, sir Davidzie. Po prostu wspaniałe. Wujek Joh i cała sfora ruskich rzeźników odwalą za nas tę brudną pracę. Także ich „aryjscy” kolesie…

Sir Winston napełnił kielich ekskluzywną Scotch whisky. Wąchając ulubiony aromatyczny, elitarny napój, pociągnął łyk.

– …nie rozumiem miłośników żabojadzkiego koniaku, to wersja ruskiego samogonu. No, taka to nacja, pycha i prostytucja w jednym pudle. A przecież oni też będą krajem-zwycięzcą, czyż nie tani bałagan?

David odparł:

– O, tak, bałagan, sir Winston, ale nie powiedziałbym że tani. Kogoś on będzie bardzo dużo kosztował. Do tego reżyserami w tym bałaganie my…

Sir zamachał tłustą dłonią z indyjskim diamentem na palcu.

  • No, no, bez przesady, drogi Davidzie. Nie tylko my… I jasne że nie ten nikczemny pajac Roosevelt. Głupi wujek Joh niech się cieszy że to jego dyktando, dzięki tej kupie mięsa armatniego, jakie on posiada, – tak na razie. Lecz wszystko się .. hm… no, tak, według naszego scenariusza.
  • David był dzisiaj w dosyć sceptycznym nastroju.

– Nie myślę że trzy lata temu toczyło się za naszym scenariuszem, sir Winston. Chyba, że za realizację naszego scenariusza uznamy zbombardowanie Londynu

Tusza sir Winstona sprawiła, że wiktoriański fotel zakołysał się.

– Bywa, bywa, Davidzie… Zostaliśmy ofiarami własnych igrzysk. Nie my pierwszymi, także nie  ostatnimi. Ale Bitwę o Wyspy Brytyjskie wygraliśmy, Wielki Architekt jest po naszej stronie.

Davida nie opuszczał sceptycyzm.

– Także Polacy. Jeśli mamy być szczerzy, bez Dywizjonu 303 trudno byłoby nam wygrać bitwę powietrzną. Może i niemożliwie…

Sir Winston skinął łysą głową.

– O, na pewno. Także złamać kod Enigma. A korpus Andersa koniecznie będzie w składzie naszych wojsk ekspedycyjnych… Do wszystkich diabłów!..

Sir Winston schwycił połówkę cygara z popielnicy. David uprzejmie podał zapałkę, sir Winston skinął głową, zaciągnął się mocnym i drogim hawańskim dymem.

– …dzięki… Te wojska ekspedycyjne… Oto, co nie jest naszym scenariuszem, bądź wszystko przeklęto!! I nigdy nie było! Brytania niemalże zawsze osiągała swoje cele obcymi rękami. Tym się mierzy u nas pomyślność każdego premiera – zdolność wykorzystania obcych rąk, obcego mięsa armatniego. Niestety, przyznaję z ubolewaniem, mi to udało się tylko częściowo… Wykorzystałem polskie mięso armatnie, ruskie jak najbardziej. Przeciągałem czas z tym drugim frontem. Ale z tym ekspedycyjnym już zdecydowano, nie mam wyjścia…

Oczy sir Winstona stały się czerwone, jak u byka, który zobaczył matadora z czerwoną płachtą na arenie gdzieś w Madrycie.

– Ale nic z tego! Odszkodowania będą wielkie! Ogromne, gigantyczne! Mówi pan że kogoś to ogromnie będzie kosztowało? Z całą pewnością, tak.

Tłustym palcem sir Winston wycelował w skórzany brulion.

– Co tam jest, proszę pana?

Dawid wzruszył ramionami.

– Masakra, sir. Nieludzka masakra.

Sir Winston zarechotał. Łańcuszek od zegarka w górnej kieszonce wyszukanie eleganckiej czarnej marynarki kołysał się w rytm zdrowego rechotu brytyjskiego arystokraty.

– …O, tak! Bez wątpienia! Jakże inaczej można nazwać beczki z fragmentami ludzkich ciał? Niemowlęta, nabijane na żerdzie płotów? Dzieci, ukrzyżowane na drzewach? Bestialsko rozcięte brzuchy ciężarnych kobiet? Masakra, ta bestialska! I wie pan? Przez tę masakrę Polacy potwornie znienawidzą Ukraińców! Odtąd i po wieczne czasy. A za akcje odwetu Polaków, ich samych będą nie mniej nienawidzić – Ukraińcy! A pan rozumie, co to znaczy?..

Sir David Petrie nie na darmo pełnił obowiązki szefa Brytyjskiego Wywiadu MI5.

– To znaczy pogrzeb idei Piłsudskiego, sir Winston. Międzymorza nigdy nie będzie.

Resztka cygara zaobrączkowanego złotym paskiem znowu odłożona do popielnicy. Sir Winston uważnie spojrzał w oczy szefa MI5.

– Nigdy, pan mówi? A ja powiedziałbym inaczej. O, tak, – aż ujrzy światło dzienne ten oto, brulion!

David się uśmiechnął.

– Ale nie ujrzy, prawda?

Uśmiech zadowolenia zagościł na obliczu różowego świniaka sir Winstona.

– Ten oczywiście nigdy. Ale raczej jako pewnik można przyjąć, że są inne, drogi Davidzie… Czy raczej – będą jeszcze. Pana służba najlepszą, ale nie jedyną na tym parszywym świecie.

Uśmiech opuścił różowe lico, które teraz przybrało barwę  czerwoną . Dawka Scotcha dodała koloru niby widok niemile widzianego przez sir Winstona Churchilla, głowy Rządu Jego Majestatu George’a VI .

– Wie pan? Chyba cierpię na schizofrenię…

David protestując podniósł dłonie.

– …tę angielską. Gardzę wujkiem Joh, – i podziwiam go. On jest przebrzydłą kreaturą, krwiożerczym potworem. Jest nie tylko brudnym rzeźnikiem, ale genialnym Arcyrzeźnikiem! Geniusz globalnego niszczenia, totalnej zagłady. To co w tym brulionie – czyj to pomysł, jak nie jego? Bormann, Ribbentrop, Canaris tylko zmałpowali tego geniusza. A pan, Davidzie? Czyżby pan nie podziwiał tego nie mającego konkurencji w światowej historii mistrza piekła? Wielki Architekt oklaskuje!

David odparł:

– Co do podziwu, raczej nie, sir Winston. Muszę przyznać że zdjęcia w tym brulionie są wstrząsające nawet dla mnie, naocznego świadka niejednej masakry. Nasze przygody w Indiach, Afganistanie, Japończycy w Chinach… Ale ten Wołyń, to wyrafinowane bestialstwo. Oraz zimne wyrachowanie. Gang wyszkolonych zawodowych katów swymi nieludzkimi zbrodniami miał za zadanie obudzić niszczycielskie instynkty w podświadomości tych przeciętnych. Pojedynczych dewiantów, ale także zbiorowej. A co najważniejsze, wyprowadzić z cienia historii demony wrogości. I to się udało. Powstał zaklęty, a raczej przeklęty krąg: szatańskie pląsy szumowin narodu stały się wizytówką całego narodu. Tępego ludzkiego stada nie obchodzą pomysłodawcy. Ono pragnie histerii, manipulacji, kłamstw, sensacji, spektakularnej zemsty, jaka nigdy nie dosięga tych, którzy „pokuszą tych małych”…

Sir Winston po kolejnej dawce wybornej whisky zawołał:

– I pan nadal nie podziwia?! Przecież to prawie arcydzieło!..

Pogroził grubym palcem.

– …do tego, jak najbardziej korzystne dla nas.

Dopalił połówkę cygara, wyrzucił resztki do porcelanowej donicy z tropikalnymi roślinami.

– …Piłsudski był strasznym człowiekiem. Jeden jedyny tam, kto myślał – i działał na naszym poziomie, na naszą skalę. Boję się nawet pomyśleć, co byłoby, jakby nie umarł w porę. Dmowski był znaną małpeczką pod patriotycznym sosem. Dobrze że tam jeszcze długo będą powstawać jego spadkobiercy. Ale coś mi podpowiada że i ten cholerny Ziuk bez swoich nie pozostanie…

Tęgi łyk z kryształowego kieliszka.

– …pan jest młody, w 1920 roku jeszcze nie zajmował się sprawami. Kiedy Piłsudski i Petlura podpisali wojenny Pakt w Winnicy, nasze barany śmiały się. Żarty, kpiny, szyderstwa. Karykatury w dziennikach, czasopismach… A  mnie ciarki przebiegały po całym ciele. Nie mogłem spać, schudłem niemalże trzydzieści funtów. Czy wie pan, ile mnie to kosztowało, aby używając całego wpływu Komitetu Trzystu i Wielkiej Loży wymusić na naszych bezjajowych osłach by wsadzić nóż w plecy temu Sojuszowi Polsko-Ukraińskiemu, ich tchórzliwym zwyczajem? Czy wie pan, co uczułem przy tych słowach winnickiego przemówienia starego diabła Piłsudskiego: „Wolna Polska to wolna Ukraina”? O! to było piekło… Na krawędzi przepaści była cała przyszłość Europy… A jak pan myśli? Co byłoby, jakby się już dzisiaj odbył taki fantastyk, – powstałby sojusz AK i UPA? Plus Anders bez naszej opieki?..

– To nasz koniec jako mocarstwa.

Oczy sir Winstona pozostały czerwonymi, jak u byka przed atakiem.

– I nie tylko nasz!! Cały układ posypie się, jak domek z kart! Moskiewskie imperium? Kiedyś byłem za zdecydowaną interwencją, żeby zdusić bolszewizm w zarodku. A teraz… To dla nas nie rywal, tylko filia, z którą wzajemną wrogość udajemy na użytek  stada. Olbrzymi świński chlew z jego zacofaniem i zwycięstwami Pyrrusa, ale niebezpieczeństwo! Lecz ta „od morza do morza”?..

Sir Winston wyjął nowe cygaro z drewnianego pudła z jakimś dziwnym herbem w kształcie głowy Adama, zaczął odcinać końce niklowaną maszynką.

– Kim jestem? Jak pan uważa?

Brwi Davida uniosły się niemal na środek czoła.

– Głową Rządu Jego Majestatu Króla, proszę pana.

Nowy uśmiech różowego prosiaka.

– Tak jest. A jeszcze kim?

Do diabła z twoim humorkiem cholernym, knurze stary, pomyślał David.

– …Z pana pozwolenia jestem narodowcem. Angielskim narodowcem! Z radykalnych.

A proszę, co jeszcze wymyśli…

– Tak, tak. Niech się pan nie dziwi. Publicznie śpiewam hosannę demokracji, – a wie pan, dlaczego? Bo na niej, tej NASZEJ ściemie dla bydła, trzyma się NASZA dyktatura! Tak samo, dla bydła niewidzialna. Myśli sobie bydełko że wpływa na coś tam, że na przykład mogę przegrać wybory. A mogę – kiedy to będzie potrzebnym. A czy przez to przestanę rządzić? I nie tylko w Brytanii…

Tak zacny status wzmocniony spożytym Scotchem spowodował huraganowy rechot jego posiadacza.

– …w taki sposób, jako radykalny brytyjski narodowiec i… sic, dyktator, nie mam nic przeciwko temu żeby narodowcy w krajach wasalnych nienawidzili i niszczyli jeden drugiego. Jak teraz polscy i ukraińscy. Brawa dla Arcyrzeźnika wujka Joh! On jeszcze się nam przyda, i to bardzo. Przegrał, tak naprawdę, z Adolfem, ten uderzył wcześniej. W czerwcu 1941-go zaczął się upadek ich imperium. Zwycięstwo będzie pyrrusowym, jak zresztą zawsze u nich. Wujek Joh o tym świetnie wie. Ale zanim znikną z mapy świata, ten olbrzymi chlew zrobi za nas – i dla nas! – wiele brudnej pracy. Będzie niszczył i upodlał Ukrainę. Tak samo z Polską.  Arcyrzeźnik skieruje do ubojni wszystkich Piłsudskich i Petlurów! Jeszcze my do tej Polski dokleimy trochę niemieckiej ziemi… A wujkowi Joh oddamy niezły kawał ziem polskich. Akurat do „sowieckiej Ukrainy”! Czyż nie chytra bombka na przyszłość? Sir Davidzie?

Rechot sir Winstona zatrząsł kryształowymi liśćmi wielkiego bohemskiego żyrandola. Jednak David dorzucił  łyżeczkę dziegciu do tej beczki miodu.

– Ale u nas też rządził Chamberlin, sir Winston…

Rechot ustał.

– Rządził??? Pan naprawdę tak uważa, drogi sir? I to jest szef nie byle czego, a brytyjskiego wywiadu! Jestem rozczarowany! Nie rządził, przyjacielu mój. A wypełniał zadanie. NASZE, a propos. Bardzo proste zadanie, akurat dla takiego przygłupa, tchórza i trefnisia. Wojnę rozpętać miał za zadanie, proszę pana. Agresorów stymulować, wujka Joh, Adolfa. No, i resztę Mussolinich. To i robił do wtóru z żabojadzkim pedałem Daladier’em. Tak trzeba było. On miał drażnić biernością i tchórzostwem tych dwóch wściekłych psów, zachęcać do agresji. Ja mam zastrzelić jednego z nich. Drugi jeszcze się przyda…

Znowu wskazał uroczystym gestem na czarny brulion.

Rozdział V

Maj 1942r.

Moskwa

– Powtórzcie, co pan powiedział…

Okrągła sylwetka, brzuch pod mundurkiem koloru khaki opięty oficerskim pasem z pięcioramienną gwiazdą. Na kołnierzu munduru po trzy czworokąty. Na rękawach po trzy srebrne gwiazdki, na lewym szewron, miecz na owalnej tarczy z sierpem i młotem. Okrągła twarz z cienkimi wąsikami, bezbarwne rybie oczy. Fryzura „pół boks”.

Na przeciw kapitana państwowego bezpieczeństwa (w armii podpułkownik) na trawniku podwórka zwykłego szarego moskiewskiego bloku stał chudy wysoki młodzieniec, taki sam mundur, na kołnierzyku kwadracik, na rękawach po dwa czerwone trójkącików, ten sam szewron z mieczem, tarczą, sierpem i młotem. Sierżant państwowego bezpieczeństwa, w armii leutnant. Jasne, rzadkie włosy opadają na czoło, mokre od potu. Mruga szarymi oczyma.

Kapitan obojętnie patrzy na młodziana. Okrągła, dobroduszna sylwetka nie kojarzy się z tym zimnym spojrzeniem.

– …towarzyszu kapitanie… Jestem niewinny… Któż mógł wiedział…

Chudy już niemal szepcze pod obojętnym, zimnym spojrzeniem podpułkownika. Ten nie krzyczy, nie przeklina. Tylko patrzy, a to obojętne spojrzenie jest wyrokiem.  Drżący głos chłopca nie robi żadnego wrażenia, w rybich oczętach żadnej emocji.

Chudy blondyn, zrezygnowany, milknie.. Stanie się co ma się stać. Tu się nie odpuszcza.

Kapitan wytrzymał pauzę, po czym zaczął mówić. Cichy monotonny, wyprany z emocji głos. Jakby u gadającej żaby. Czy żmii.

– Jeżeli dobrze pana zrozumiałem, towarzyszu Klymczuk, kursanci nie wykonują pana rozkazów…

Chudy pospiesznie odpowiedział:

– Nie! Tylko jeden, towarzyszu kapitanie! Jeden! Reszta robi wszystko, co…

…I zamilkł pod rybim spojrzeniem.

– Jeden? Nie, towarzyszu Klymczuk. W tej sprawie jeden rano to wszyscy wieczorem.

Sierżant Klymczuk już nic nie powiedział. Stał w pokornym milczeniu. Przed losem się nie ukryjesz. Okrągły podpułkownik liczył na taki właśnie efekt.

– Towarzyszu Klymczuk. To jest zdarzenie nadzwyczajne. Pana podporządkowany odmówił OBCIĘCIA GŁOWY OBIEKTOWI. To początek buntu.

Klymczuk milczał.  Stał, cały spocony, roztrzęsiony, na wprost swego naczelnika. Gdyby nie oficerski uniform NKWD, naczelnik wyglądałby całkiem pokojowo. Ale spojrzenie bezbarwnych rybich oczu mówiło: za pozornie dobroduszną sylwetką grubaska kryje się jakaś nieludzka istota. Nie znająca nie tylko litości – ale  w ogóle niczego co cechuje człowieka.

– Jak pan postąpił z kursantem, który nie wykonał pana rozkazu?

– Wykorzystałem JAKO OBIEKT, towarzyszu kapitanie.

Zalękniony wygląd Klymczuka przed – bez wątpienia – strasznym naczelnikiem także mógł wprowadzić w błąd. Zobacz takiego na ulicy po cywilnemu, bez uniformu, – zwykły chłopak, no, jełopowaty nawet. Komu przyszłoby do głowy że przed tym jełopowatym trzeba uciekać wiele kilometrów gdzie pieprz rośnie. A najlepiej na inną planetę.

Bo mając swoje 26 lat, ten wysoki blondyn był jednym z najlepszych fachowców w torturowaniu, katowaniu i bestialskich metodach pozbawiania życia.

W całym NKWD ZRSR.

Rozdział VI

Wrzesień 1939r.

Byłe Wołyńskie województwo.

– …zaczekaj no, Aliosza…

W gabinecie naczelnika więzienia już od tygodnia nie ma gospodarza. Jak i polskiego personelu w samym więzieniu. Nie ma i Wojska Polskiego w mieście. Tylko jeńcy polscy. Szeregowców i podoficerów wypuszczono. A dla oficerów szykują to więzienie, jakie przed osiedleniem się nowych bywalców trzeba oczyścić ze starych.

Na stole przed kapitanem państwowego bezpieczeństwa Szostakowskim bruliony więźniów. Grubas z wodnistym spojrzeniem rybich oczu Mikołaj Szostakowski ogląda zawartość brulionów w szarych kartonowych okładkach z Białym Orłem i emblematem polskiego MSW. Nie potrzebuje tłumacza, polski zna doskonałe. Także ukraiński.

Szostakowskiego zaciekawiła zawartość jednego z brulionów. Dlatego zatrzymał podporządkowanego, gdy ten szedł wykonywać rozkaz kapitana.

Rozstrzelanie antysowieckiego elementu.

Ale, jak widać, odnalazła się ważniejsza sprawa.

– Zobacz no…

Aliosza, starszy leutnant państwowego bezpieczeństwa (w armii major) Grigoriew, powraca i czyta treść brulionu. Też zna polski, ale nie z dzieciństwa, jak jego naczelnik, – z wyższej szkoły NKWD w Leningradzie.

W trakcie czytania zaskoczenie starszego leutnanta rośnie. Podniósł wzrok znad szarych stron brulionu, gdzie nie brakuje także zdjęć.

– …towarzyszu kapitanie… Czyżby to było możliwe?..

Towarzysz kapitan z zadowoleniem wykrzywia usta w uśmiechu, nie zmieniając zimnego spojrzenia rybich oczu. Cienkie wąsiki poruszają się nad ustami, niby jakaś ryba z wąsikami.

– Jak widzisz, Aliosza. Bywa. Takim trzeba się urodzić. Tego się nie nauczyć.

Naciska na przycisk pod stołem. Na sygnał otwierają się drzwi. Na progu żołnierz NKWD z karabinem pepeszą na szyi.

– Klymczuk Włodzimierz, cela 16. Do mnie.

– Tak jest, towarzyszu kapitanie.

Żołnierz wychodzi, za parę minut wprowadza do gabinetu wysokiego blondyna. Bardzo młodego. Po gabinecie roznosi się zapach więziennej celi. Szostakowski i Grigoriew tym się nie przejmują. Znają zapachy gorsze niż ten, polskiego więzienia.

Żołnierz konwoju melduje się i na rozkaz Szostakowskiego wychodzi na korytarz. Szostakowski bierze brulion, otwiera na stronie z pewnym zdjęciem i pyta:

– Twoja robota?

Pokazuje zdjęcie blondynowi. Na nim pozbawiony głowy korpusik dziecka, rozerwany na kilka części.

– Naczelniku! To nie ja! Przysięgam! Lachy sprawę mi przyszyli, ale to nie ja!

Szostakowski nie zwraca uwagi na zaklęcia blondyna. Odkrywa inne zdjęcie. Na nim strasznie sponiewierane ciało martwej dziewczyny.

– Też nie ty? I gwałcił już martwą ktoś inny?

Na twarzy blondyna rozpacz i panika.

– Nie ja! Nie ja, naczelniku! Nie ja! Zemścili się na mnie, nie ja!

Rozmowa trwa w języku polskim. Szostakowski decyduje zmienić język dialogu.

– То що, хочеш сказати що на тобi помстились? А сам ти янголочок, га?

– Chcesz powiedzieć że się na tobie zemścili, a sam jesteś aniołkiem, a?

Najwyraźniej ukraiński nie jest blondynowi obcym.

– Брешуть! Брешуть, начальнику! Пiд вишку мене пiдвести ïм треба! Дiм менi забрати, бо мамка вмерла!

– Kłamią! Kłamią, naczelniku! Pod karę śmierci chcą mnie zaprowadzić! Dom mi zabrać, bo matka zmarła!

Szostakowskiego nic nie obchodzi dom, ani zmarła matka. Odszczekać się chce, i to na potęgę. Znaczy, prawda.

Patrzy blondynowi prosto w oczy. Tak, takie są, jak trzeba. Krzyczy, a oczy zimne. Jak u ryby. Jak u niego, Szostakowskiego. U starszego leutnanta Grigoriewa takich nie ma. Kat, ale nie od urodzenia. Dobrze, bardzo dobrze.

– Я тебе не верю, Клымчук. Хочешь наказания избежать. Врешь, оправдываешься. А вот доказательства. Ты ведь и мальчика этого изнасиловал. Тоже мертвого. Шестилетнего. Суд тебя должен был к повешению приговорить. А то, что польский, какая разница.

– Nie wierzę ci, Klymczuk. Chcesz od kary uciec. Kłamiesz, żeby się usprawiedliwiać. A, ot, są dowody. Przecież chłopaczka tego też gwałciłeś. Już martwego. Sześciolatka. Sąd miał cię na powieszenie skazać. A to że polski, jaka tam różnica.

Klymczuk też okazał się poliglotą.

– Нет! Нет, начальник! Я не убивал! Не насиловал! Век воли не видать! Богом клянусь!

– Nie! Nie, naczelniku! Nie zabijałem! Nie gwałciłem! Niech mi wiek woli nie widać! (Obym nigdy z pierdla nie wyszedł!) Klnę się na Boga!

Jeszcze i bezbożnik. Wspaniale.

– Rozbieraj się.

Szostakowski znowu przeszedł na polski.

No, i już. Blondyn poczuł jak jego serce spada do samych pięt długich nóg. W NKWD wiedzą jak zmusić do mówienia prawdy. Także nieprawdy. On słyszał.

– Po co, naczelniku?!

Tak, to co trzeba. Rzadkie bestialstwo, zwykłe tchórzostwo. Na wszystko pójdzie żeby skórę uratować.

– Rozebrać się. Zdejmuj wszystko. Do naga.

Blondyn Klymczuk, zboczeniec, gwałciciel, morderca, kat kobiet i dzieci, połknął jęzor pod rybim spojrzeniem. Rozpoznał takiego jak sam pod mundurkiem państwowego bezpieczeństwa ZRSR. Zaczął powoli zdejmować brudną szarą koszulę w czarny drobny pas.

– Szybko.

Szostakowski rzucał polecenia miarowo, cicho. Ale na ten cichy głos zboczeniec Klymczuk ściągał z siebie wszystko, włącznie z majtkami, z kosmiczną prędkością. Stanął nagi.

– Cóż się zasłaniasz? Martwych chłopaczków gwałcić nie potrafiłeś sobie odmówić. Podejdź.

– Po co, naczelniku?! Za co?!

Szostakowski patrzył obojętnymi wodnistymi oczyma. Głos jednostajny, cichy.

–  Czyżbyś nie wiedział? Bliżej.

Blondyn powoli jak zahipnotyzowany podszedł do stołu, przy którym siedział Szostakowski. Jak królik pod magicznym spojrzeniem węża boa.

Starszy leutnant Grigoriew stał w kącie gabinetu byłego naczelnika byłego polskiego więzienia, u drzwi wielkiej czarnej żelaznej szafy. On był obecnym w czasie wielu przesłuchiwań, także „wysokiego stopnia fizycznego wpływu” wedle rozkazu towarzysza Stalina od 1937 roku. Sam ich prowadził. Rozstrzeliwał w głuchych korytarzach i celach, w piwnicach, lub po prostu w lesie. Ale w spojrzeniu i głosie jego naczelnika było coś takiego że leningradzki kat starszy leutnant Grigoriew wolałby własną śmierć niż trafić na obecne miejsce zboczeńca, blondyna Klymczuka.

– Ręce do góry. Opuścić.

Na  lewej piersi Klymczuka był tatuaż. Dziecięca główka w cierniowym wieńcu.

– Plecami do mnie.

Klymczuk pomyślał: no i już. Kula w skroń. Jednak posłusznie odwrócił się tyłem, na polecenie cichym i strasznym głosem wypowiadanym przez swego moskiewskiego odpowiednika .

Żadnych tatuaży, na białej skórze żadnej plamki.

– Twarzą do mnie. Podnieść ręce.

Blondyn wykonał rozkaz jak automat.

– Ubierać się.

Szostakowski ani razu nie wymienił imienia blondyna, ani nazwiska. Pozbawić tożsamości to upokorzyć, podporządkować. Potem zniszczyć bądź sterować.

– Powiedziałem: ubierać się.

Klymczuk ubrał się. Jego odpowiednik z szewronami NKWD na rękawach munduru nacisnął przycisk pod stołem. Wszedł żołnierz z pepesza na szyi.

– Do celi.

Kiedy za Klymczukiem zamknęły się drzwi, Szostakowski wylazł zza stołu, podszedł do neogotyckiego wąskiego okna w grubym murze budynku z czerwonej cegły. Popatrzył na bladą żółtą domową różę na podokienniku, kwiat pozostał po polskim naczelniku.

– On może zainteresować Sudoplatowa. Tatuaż zabierzemy. Powiedz do Kowaliowa, aby jutro wyciął mu fragment wytatuowanej skóry, Aliosza.

Leningradzki kat starszy leutnant państwowego bezpieczeństwa Grigoriew bardzo nie lubił, kiedy naczelnik tak się do niego zwracał. O Szostakowskim chodziły po kontorze niedobre pogłoski. Cóż robić, – pomimo że towarzysz Stalin surowo karał za homoseksualizm, nawet byłemu narkomowi towarzyszowi Jeżowowi nie była obcą ta wada. Do pewnego czasu towarzysz Stalin patrzył na to przez palce. Towarzyszowi Stalinowi wszyscy mogli być przydatni, – także idioci, pederaści. Na razie był przydatny także Szostakowski z jego nieciekawą reputacją.

– Przecież Kowaliow to tylko pielęgniarz, towarzyszu podpułkowniku. Nie ma nic dla narkozy. Może lepiej chirurga od czołgistów?

Szostakowski odparł.

– Żadnych obcych. Nie ma narkozy, to bez niej się obejdzie. Może  jeszcze profesora Judina z całym sprzętem wezwać dla tego pedałka. Prosto z kremlowskiego szpitala. Prawda, Aliosza?

Skądże wziąłeś się taki, pomyślał kat Grigoriew.

Rodział VII

Styczeń 1910 r.

Żytomierz

– … ja chyba śnię koszmarny sen…

Nie pierwszej młodości niski mężczyzna, w szarej niemodnej marynarce z lat 80-ych ubiegłego wieku i małych srebrnych okularach na długim bocianim nosie jest bliski płaczu. Szpakowata bródka drży.

– Proszę, niech pan usiądzie, Piotrze Walentynowiczu. Proszę, proszę. Niech pan wypije, tu woda…

Wysoki przystojny mężczyzna w średnim wieku z gęstą czarną brodą, w czarnym garniturze-trójce, białej koszuli i czarnym krawacie z buławką pod kamizelką z guzikami z masy perłowej, wstaje ze skórzanego fotela stojącego przy stole pokrytym zielonym płótnem. Bierze szklany grafin, nalewa zimną wodę do porcelanowej filiżanki, podaje niskiemu mężczyźnie, z trudem trzymającemu się na  drżących nogach w czarnych spodniach. Za soczewkami okularów jasno-szare oczy już szklą się łzami. Wypija wodę, zęby stukają o krawędź filiżanki. Z pomocą tego wysokiego w czarnym garniturze siada na krześle za stołem.

– Panie dyrektorze… Wie pan że wykładam francuski i łacinę w tym liceum już ćwierć wieku, zacząłem zaraz po ukończenia studiów na uniwersytecie. Nigdy, przenigdy nie pomyślałbym że może mnie spotkać coś takiego … Wiele w życiu widziałem, wielu… Dewiacji nie brakowało, również dewiantów. Lecz ten… To potwór. Niemalże potwór…

Dyrektor westchnął, i powrócił na  fotel.

– Cóż robić, drogi Piotrze Walentynowiczu. Nowy wiek nie zapowiada wiele dobrego, niestety. Dopiero się zaczął, a tyle już wszystkiego. Wojna, rewolucja… Z pewnością niejedno jeszcze zobaczymy na bis. I czego tu spodziewać…

Mały człowieczek zdjął okulary i wierzchem dłoni wytarł oczy.

– …Konstantynie Mikołajewiczu… To straszne, co on wyprawia. A jeszcze straszniejsze – JAK on to wyprawia. Bez emocji. Jak Golem. Jak maszyna. Okropna, bezduszna maszyna, panie dyrektorze…

Ciche pukanie do drzwi.

– Proszę wejść.

Po słowach dyrektora drzwi otwierają się. Na progu dwie osoby. Postawny mężczyzna w zimowej czarnej kurtce, z gęstymi czarnymi wąsami. W dłoni futrzana czapka z bobra. Niewysoka kobieta o miłej bladej inteligenckiej twarzy. Pyszny lisi kołnierz zwiesza się do pasa. Futrzana czapeczka z woalką. Na obuwiu wnoszą resztki śniegu. Na twarzach obojga maluje się głęboki smutek.

– Witam pana, panie dyrektorze. Pan nas wezwał, ale i tak planowaliśmy spotkać się z panem. Nie wiemy, co mamy dalej  robić. Nie dajemy już rady…

Kobieta rozpłakała się.

– No, no, pani Szostakowska, proszę wypić wodę i spróbować się uspokoić.

Dyrektor podaje kobiecie drugą filiżankę z wodą. Ona opróżnia filiżankę i dziękując oddaje ją dyrektorowi.

– Proszę, niech państwo usiądą.

Pozostawiając mokre ślady na parkiecie podłogi, oboje przechodzą do wielkiego gabinetu dyrektora liceum. Siadają na wiedeńskich krzesłach z ciemnego drzewa.

Dyrektor wyjmuje coś z szuflady stołu i pokazuje parze. Mężczyzna nie kryje zaskoczenia.

– …Mój browning… Jak on się u pana znalazł ?!

Kobieta już nie płacze. Szeroko otwarte oczy wpatrzone w niklowany niewielki pistolet w dłoni

Konstantyna Mikołajewicza. Piotr Walentynowicz mówi przyciszonym głosem:

– Panie Wasylu… Tym pistoletem dwie godziny temu groził mi państwa syn… Tu, w budynku liceum…

– Jezus, Maryja!!!

Kobieta otwiera usta, chcąc coś powiedzieć, jednak słowa zamierają. W szeroko otwartych oczach przerażenie. Szczupłą bladą dłonią zakrywa usta. Wasyl otacza silnym męskim ramieniem drżące ramię kobiety.

– Kasiu, proszę cię…

Ale, jeszcze trochę, i sam gotów się rozpłakać. Pyta dyrektora:

– Gdzie jest Mikołaj?

– Na razie w karcerze, panie Szostakowski. W naszym karcerze. Nie chciałem wzywać policję bez powiadomienia państwa. Z szacunku wobec państwa, ale też dla zachowania reputacji liceum, oczywiście. Ubolewam nad tą straszną sytuacją. Pan Czerkaski solidaryzuje się ze mną…

Zwracając się w stronę Piotra Walentynowicza kończy słowami

– …chociaż on przeżył dzisiaj jeden z najstraszniejszych momentów w swoim życiu. Być może najstraszniejszy…

– …jak to się stało, panie Czerkaski?..

Pytanie Wasyla Szostakowskiego zabrzmiało głucho, jak z grobu. Katarzyna Szostakowska  już o nic nie pytała, nie płakała, patrzyła przed siebie niewidzącym wzrokiem. Szeroko otwartymi błękitnymi oczyma, pełnymi niemych łez.

– Panie Szostakowski… Czy pamięta pan jak zeszłego razu rozmawiałem z panem o… niektórych niezdrowych cechach charakteru pańskiego syna? Pamięta pan, jak mniemam. To, ot, – dziś zobaczyłem na własne oczy. W naszej garderobie…

W oczach Katarzyny Szostakowskiej pełne lęku niedowierzanie.

– …Mikołaj skrył się w garderobie z uczniem trzeciej klasy. Wyczyniał takie obrzydliwości, których wolałbym nie opisywać…

Wasyl krzyknął:

– Molestował?!!

– …niestety, panie Szostakowski. A kiedy podszedłem do nich, wyjął z kieszeni ten pistolet i wycelował mi prosto w twarz. Nie wiem co się by stało… Na szczęście, nasz stróż Filip obchodził garderobę. On jest silnym człowiekiem, byłym żołnierzem. Rozbroił Mikołaja…

– Boże… Za co… no, za co to nas spotyka…

Na Katarzynę Szostakowską  żal było patrzeć. Rozpacz i rezygnacja mieszały się na pobladłej szlachetnej twarzy. W oczach nie ma już łez. Tylko bezgraniczna rozpacz wobec tego, czego już nie da się cofnąć. Mąż podtrzymuje dłoń kobiety, która nigdy nie przypuszczała że zostanie matką zboczeńca. I, jak się okazało, nie tylko zboczeńca…

– …Proszę mi wybaczyć że sprawiam państwu tyle bólu tą gorzką prawdą, ale to jeszcze nie wszystko…

Wasyl opuścił głowę, i głuchym głosem odpowiedział.

– To nie pan, a my… ja powinienem przepraszać pana. Was wszystkich. Proszę kontynuować. Wypijemy ten kielich do dna, kochanie.

Tak powiedział, podtrzymując Katarzynę ramieniem. Piotr Walentynowicz wytarł oczy pod okularami, na siwych wąsach zalśniła łza.

– …Filip obszukał Mikołaja, tam, w garderobie. Czy nie ma jeszcze czegoś więcej, oprócz pistoletu. W kieszeniach znalazły się przedmioty i pieniądze, które, jak się potem potwierdziło, ukradł z ubrań uczniów… Uczeń trzeciej klasy sam oddał nam resztę ukradzionych rzeczy. I przyznał się że kradł razem z Mikołajem, ten go do tego namówił przed… no… tym, o czym już wiemy…

Twarz Katarzyny przypominała w tym momencie nieruchomą maskę. Ona słuchała, ale jakby z innego świata. Świata okropności, z którego nie ma ucieczki. Wasyl Szostakowski poprosił:

– Wprowadźcie go tutaj, proszę.

Dyrektor skinął głową.

– Dobrze.

Otworzył   wysokie mahoniowe drzwi gabinetu i głośno przywołał Filipa, który stróżował w liceum. Kazał przyprowadzić z karceru Mikołaja. Za parę minut on już stał w gabinecie Konstantyna Mikołajewicza.

Niski, zaokrąglona sylwetka, taka sama okrągła twarz. Włosy zaczesane do tyłu. Na pierwszy rzut oka nic groźnego, ot, czternastoletni grubas. Brzuszysko już wystaje spod licealnego szarego mundurka.

Mikołaj wbił wzrok w podłogę. Usłyszał głos ojca.

– Nawet nie masz odwagi spojrzeć nam w oczy? Patrz, jak do ciebie mówię, łajdaku!

Mikołaj podniósł okrągłą głowę. Obojętne rybie spojrzenie wodnistych oczu. Jakby to wszystko  dotyczyło nie jego. Tępe milczenie. Zupełny brak jakichkolwiek emocji.

W tym momencie nauczyciel francuskiego i łaciny Czerkaski uświadomił sobie z całą mocą: dwie godziny temu jego życie wisiało na włosku, nie było warte złamanego grosza. Gdyby Filip, były żołnierz, a obecny licealny stróż nie pojawił się w porę …

Teraz Filip stał za Mikołajem w gabinecie pana dyrektora liceum. On już widział to rybie spojrzenie, tam, w garderobie na pierwszym piętrze. On wcześniej niż nauczyciel języków obcych wiedział że na licealnych korytarzach grasowała sama śmierć. W towarzystwie dewiacji i złodziejstwa.

Milczenie przerwał gospodarz gabinetu.

– Dziękuję, Filipie. Odprowadź go na razie z powrotem, proszę.

Filip, potężny Ukrainiec z długimi jasnymi wąsami i takim samym kozackim czubem, ścisnął w  żelaznym uchwycie ramię grubasa, którego przyszłość nie budziła już żadnych wątpliwości – teraz nawet u jego rodziców. Były żołnierz przyłapał się na ponurej refleksji,  że on, który przeszedł całą rusko-japońską wojnę, przeżył piekło obrony Port-Artura i bitwy przy Liaonin, – dwie godziny temu z trudem opanował paniczny lęk, patrząc w rybie oczy ucznia siódmej klasy, któremu wyrwał z rąk odbezpieczony browning z nabojem, gotowy do strzału.

Kiedy drzwi zamknęły się za Filipem i Mikołajem Szostakowskim, po długiej chwili martwej ciszy głos zabrał dyrektor liceum.

– Państwo Szostakowscy. Bardzo mi przykro zwracać się z tym właśnie do was, których  tak bezgranicznie szanuję. Wasz starszy syn wyśmienicie ukończył nasze liceum, uczy się w Kijowskim uniwersytecie, jest wspaniałym i obdarzonym wielu talentami młodzieńcem. Wasi młodsi synowie są przykładem uczciwości, dobrymi uczniami i kolegami, a bójki w takim wieku są normalnym zjawiskiem. Tym bardziej uczciwe bójki, jeden na jednego. O córze w żeńskim liceum słyszę najlepsze opinie. Wszystkich wychowywaliście w identyczny sposób, chrześcijański, jak katolicy, pan jak greko katolik, pani jak katoliczka rzymska. Wasza rodzina cieszy się nie tylko  szacunkiem, lecz i miłością wielu mieszkańców naszego miasta. Ale Bóg zesłał na was ciężką próbę. Nie, ciężką, to mało powiedziane. Straszliwą próbę…

Ci, do których zwracał się Konstantyn Mikołajewicz Różycki, dyrektor liceum, siedzieli z wzrokiem wbitym w podłogę, jakby to oni byli winni molestowania chłopczyka, kradli i celowali ukradzionym ojcu i odbezpieczonym browningiem w twarz nauczyciela i stróża liceum. Ostatnie słowa Konstantyna Mikołajewicza wyrwały ich z odrętwienia. Podnieśli głowy, twarze przepełnione rozpaczą.

… – chyba sami państwo rozumiecie, że dalsze przebywanie Mikołaja w liceum stało się niemożliwe. Robiliśmy wszystko, my i wy, żeby pokonać jego niezdrowe popędy, o przejawach których dobrze wiemy. I to niestety od dawna…

No, oczywiście, jak mogli by nie rozumieć…

… – jeśli wcześniej mówiliśmy o wadach, to teraz chodzi już o prawdziwe zagrożenie z jego strony. Proszę wybaczyć, ale powiem wprost – nie wykluczam że także zagrożenie dla waszej rodziny. Mikołaj ukradł panu broń, panie Szostakowski. Po co – Bóg jeden wie… (A raczej szatan – pomyślał).

Szostakowscy słuchali tego wszystkiego jak oczekujący na wyrok. Ten bez prawa apelacji.

– …był często bity przez kolegów. Za niezdrowy pociąg do osób tej samej, co on, płci. Za skłonności prowadzące do obrzydliwych czynów. Za to, że krzywdził i bił słabszych, mniejszych, chłopców, dziewczynki, a nawet starsze osoby. Za okrutne traktowanie zwierząt. A dzisiaj naraził na utratę życie dwie osoby. Dobrych i uczciwych ludzi, proszę państwa…

Wasyl i Katarzyna Szostakowscy znowu spuścili głowy.

– …Drodzy moi! Jedno mogę wam poradzić. Panie Wasylu, pana siostra mieszka w Tyflisie. Jej małżonek pan Awtandył jest godnym, zacnym i wyjątkowo twardym człowiekiem. W lecie rozmawiałem z nim tutaj w Żytomierzu, kiedy on gościł u państwa z panią Maryną. Rozmawiałem z panem inżynierem także o Mikołaju. Chyba już wiecie że on jest gotów wziąć w swe ręce opiekę nad Mikołajem. Pana siostra popiera w tym pana Awtandyła. Jesteście wspaniałymi rodzicami i wychowawcami. Ale ten przypadek jest zupełnie wyjątkowy. Tu potrzebna prawdziwie żelazna ręka…

Wasyl Szostakowski podniósł głowę i twardo powiedział:

– Dziękuję panu, panie Konstantynie. Tak właśnie uczynimy.

Pan Konstantyn pogładził gęstą czarną brodę.

– Dobrze, panie Wasylu. To jedyne roztropne wyjście z tak ciężkiej sytuacji. Ze swojej strony obiecujemy panu że ten barbarzyński fakt nie nabierze rozgłosu. Z tym uczniem trzeciej klasy i jego rodzicami będzie odrębna rozmowa, równie ciężka, co niezbędna. Pan się zgadza, Piotrze Walentynowiczu?..

Niewysoki nauczyciel obcych języków twardo i krótko odpowiedział:

– Oczywiście, Konstantynie Mikołajewiczu.

Dyrektor powiedział:

– Tak więc postanowione. Amen. Proszę, panie Szostakowski.

Oddał Wasylowi browning, skradziony przez jego własnego syna. Magazynek osobno, wyjął go stróż licealny Filip. Wasyl podziękował, sprawdził pistolet i schował do kieszeni czarnej kurtki.

– Przepraszam, ale pan rozumie: broń musi pan mieć przy sobie, aż Mikołaj odjedzie do Tyflisu…

Wasyl skinął głową. On rozumiał to i bez dobrej rady dyrektora.

– Chodźmy, Kasiu.

Pożegnał dyrektora i nauczyciela, poprowadził do drzwi oniemiałą Katarzynę.

Po długim milczeniu Konstantyn Mikołajewicz odezwał się cicho, w głębokiej zadumie:

– …nieszczęśni ci Szostakowscy… Dlaczego, za co im ten koszmar… Tylko Boga chwalić za to że ten nie jedynakiem… Mam wielką obawę że to nie ostatni przypadek. Jestem wręcz pewny tego. Taka jest okrutna prawda. To jego infernalne powołanie: popełniać zbrodnie i wciągać do nich innych. Broń i zachowaj Panie, jeżeli życie otworzy mu ku temu dodatkowe możliwości…

I dodał ze smutkiem:

  • …a ten nowy wiek może je otworzyć.

Rozdział VIII

Maj 1942 r.

Moskwa

Teraz tłuścioch o rybim spojrzeniu stał na trawniku podwórka zwykłego szarego moskiewskiego bloku. No,nie całkiem zwykłego, bo otoczonego dookoła szarym betonowym głuchym murem. W murze jedna jedyna niska bramka, po jej obu stronach małe budy, w każdej żołnierz NKWD  uzbrojony w karabin.

Nowy wiek zmienił licealny szary mundurek Mikołaja Szostakowskiego na inny – koloru khaki kapitana, funkcjonariusza urzędu bezpieczeństwa państwowego. Otwierał możliwości, przynależne statusowi. A  nazwisko wzbogacone zostało o drugi człon, i brzmiało: Luty – Szostakowski.

– Towarzyszu Klymczuk. Trzy lata temu  miał pan zawisnąć na więziennej szubienicy. Zamiast tego jest pan sowieckim mundurowym. I nie byłe jakim, sierżantem państwowego bezpieczeństwa ZRSR. To panu umożliwiła sowiecka władza. A  pan jak się odwdzięcza?

Niedoszły wisielec w Rzeczypospolitej, a sierżant państwowego bezpieczeństwa w Sowieckim Sojuzie Klymczuk truchleje pod rybim spojrzeniem Lutego-Szostakowskiego. Bydlęcy lęk opanował go całego, obfity pot na pobladłej twarzy zalewa oczy. Ale on nie chce ryzykować, stoi nieporuszony pod strugami potu, nie wyciera twarzy.  Naprzeciwko Lutego. A raczej Lutego nad lutymi.

– Niech pan się cieszy że to pierwszy taki przypadek w ukraińskiej grupie. W polskiej nie było żadnego, jak pan dobrze wie. A więc…

Mundurek sierżanta państwowego bezpieczeństwa przesiąknięty intensywnym potem do suchej nitki. Katować, bestialsko pozbawiać życia innych to jedno. A własna szyja pod siekierą…O, to już coś zupełnie innego.

– Ten pierwszy przypadek jest ostatnim. Dla pana i tak w ogóle. Bo w razie drugiego takiego wypadku ja osobiście dopilnuję żeby pan sam został OBIEKTEM. Pana podporządkowani będą się cieszyli wtedy niepomiernie. Pan wie dlaczego. A jeśli ja zademonstruję  im przykład na panu, będzie to niezapomnianym wydarzeniem na poligonie.

Klymczuk czuł się  dokładnie tak,  jak  baran na progu ubojni. On widział tydzień temu, tam na „poligonie”, jak towarzysz kapitan Luty „demonstruje przykład”. Szyja pod siekierą była tam już tylko finałem. Za”Obiekt” posłużył jeden z wrogów narodu, skazany na karę śmierci, – jak zawsze. Nawet urodzonego sadystę, mistrza bestialstwa Klymczuka męczyły po tym „wzorowym występie” nocne koszmary. Nie mówiąc już o reszcie „kursantów”.

– Na poligon.

Grymas uśmiechu pod rybim obojętnym spojrzeniem. Takim samym, jak w trakcie „demonstrowania przykładu”.

– Tam jest pana losowanie.  Jest pan wolny.

Po tak proroczej sentencji Klymczuk wyszeptał „tak jest” i poszedł na miękkich nogach do bramki w betonowym murze. Cały mokry, mundurek na plecach, spodnie na zadku. Może to nie tylko pot, z mściwą satysfakcją pomyślał Luty-Szostakowski.

Wszedł do szarego budynku, i znikł w jego, ciemnych, długich korytarzach. Odgłos kroków chromowanych sapogów po starych zimnych kaflach posadzki ucichł.

Wywiadowczo-dywersyjna szkoła.

Jedna z wielu w stolicy ZRSR.

A tak naprawdę, Rosji.

Nawet oficjalnie.

Rozdział IX

Sierpień 1942r.

Sokolniki, Moskwa

– Siadaj, Pawle.

Okrągły stół z mahoniowego drzewa stoi w otoczeniu czterech takich samych krzeseł na wielkim tarasie budynku z neoklasyczną fasadą. Pół okrągłe wielkie okno w grubym murze willi, jaka niegdyś należała do trzech gospodarzy,z których ostatnim  był bogaty kupiec Cygel. Obecnie to państwowa dacza. Jedna z wielu.

Na tarasie gruby niski łysy wujek o kaukaskim wyglądzie. Binokle na grubym nosie, wąskie usta, na sytej okrągłej twarzy zadowolonego z siebie. Ubrany w spodnie z lampasami, sapogi z najlepszej miękkiej skóry. Kołnierz śnieżnobiałej koszuli rozpięty, na krześle wisi mundur z szewronami: tarcza, miecz, gwiazda. Na kołnierzu wielka gwiazda, na rękawach  po jeszcze jednej takiej.

– Siadaj, siadaj. Wina się napijemy.

Propozycja dotyczyła faceta w letniem garniturze zagranicznej marki , błękitnej koszuli bez krawata. Gruby nos, spojrzenie cygańskiego bandyty spod gęstych czarnych brwi.

– Dziękuję, towarzyszu Beria. Lecz jestem na służbie…

Kaukaski wujek w binoklach surowo spojrzał na zdyscyplinowanego bandytę.

– A ja? Czy nie jestem na służbie?

Bandyta grzecznie zauważył różnicę.

– Pan jest u siebie na daczy, Ławrentiu Pawłowiczu.

Ławrentij Pawłowicz zarechotał.

– E tam, u siebie. To dacza państwowa! Za co lubię twoją cygańską mordę! Nie tylko ukatrupić kogo trzeba potrafisz, rzeźniku jeden! Wiesz co gdzie powiedzieć, ale kundel z ciebie! Cukor przed nosem, a nie zjesz, póki gospodarz komendy nie poda! Siadaj! Pij! Ja pozwalam!

Po tak  uprzejmym zaproszeniu cygański kundel siada przy stole. Gościnny gospodarz nalewa wina z butelki, sobie i kundlowi.

– Wiesz co, Paszo? Zapamiętaj na całe życie: złego gruzińskiego wina nie ma! Ale to wino jest winem nad winami. Mukuzani! Nie ma lepszego. W Gruzji, ani na całym świecie. Pij, Paszo! Pijemy, póki się pije…

Według własnej teorii na temat szybko przemijających ziemskich radości, z nieukrywaną przyjemnością wypił zawartość wielkiego kielicha bohemskiej roboty, zakąsił kawałkiem sera Suługuni z cytryną. Kundel vel bandyta Pasza uczynił tak samo, jak gospodarz. No, i naprawdę, boskie, wino nad winami.

Po kilku dobrych łykach Ławrentij Pawłowicz poskarżył się:

– Wieczorem muszę do gospodarza jechać… Dlatego ten mundur zasrany!..

Ależ miał gospodarza ! Ot, taki sobie generalny gospodarz, nawet urząd miał: sekretarz generalny.

– …a co mu powiem?! Adolf lezie na Kaukaz, na Donbas, już wyszedł na Don! Robi to, co my planowaliśmy rok temu, – uderzyć na Rumunię, pozbawić Adolfa  ropy. Ale on też nie jest głupi, uderzył pierwszy, syn osła!..

Łaskawemu mianu byłego sojusznika towarzyszyło gruzińskie przekleństwo.

… – ot, gdzie trzeba było twych rzeźników przygotować, tam, na Kaukazie, na Donbasie! A po chuja teraz ten Wołyń, nie? Nasza generalicja to dupa zimna! Jakbyśmy nie mieli tylu baranów na mięso armatnie – u! Tutaj winko piłby Adolfek już rok temu… Ja ci to mówię!..

Nowe przekleństwo w ojczystym języku Ławrentia Pawłowicza, a także generalnego gospodarza. Pasza ostrożnie dorzucił swoje pięć groszy.

– Towarzyszu Beria, przecież nasi są także tam… IV Zarząd zadbał…

Towarzysz Beria z furią machnął ręką.

– A pożytek z tego jaki, kurwa mać?! Generalicja pierdolona, ile by ich nie stawić pod mur, wszystko przesrać potrafią! Był jeden dobry, Własow, pod Moskwą zadał Adolfikowi pieprzu. A potem do niego i spierdolił, skurwysyn!! Kogo, kurwa, teraz mamy? Żukowa z resztą chujów?! Bardzo proszę, rozstrzelają kupę pierdzieli! Nasze zagony za stadem? Rozkaz „ani kroku do tyłu”? Dlaczego nie, słuchaj! Ale wiesz co, Paszo, genacwale? Chuja tam będzie , póki nie  zbierzemy tyle mięsa armatniego z  całego ZRSR, że zawalimy nim całe Niemcy! Całą Europę! Cały świat!!

Łyk wina nad winami.

– …Co siedzisz? Pij! Suługuni jest królewski! …Całego świata nie da się rozwalić, nie wystarczy nam owiec na poświęcenie… A to bardzo chujowo! Poza naszymi granicami życie, a u nas sracz! Długo to nie potrwa… Trzeba wszędzie sracz urządzać! A jak się nie da, u nas sracz czyścić… Tak to wygląda, ty mordo cygańska!..

Nagle, furia mina na okrągłej gębie w binoklach towarzysza  Berii, zamienia się w  chytry uśmiech. Tak po kaukasku, po gruzińsku.

– …mordę masz cygańską, a tak naprawdę kim jesteś, Paszo, kaco? Chochołem jesteś, hahaha!

Rechot gruzińskiego dowcipnisia, towarzysza Berii, roznosił się po  całej willi, słyszany przez liczny personel dbający o zaspokojenie  wszystkich potrzeb rezydenta.

– …nie obrażaj się,  mój drogi! Ale powiem ci szczerze: debilami są twoje chochoły! I Polacy też!..

Tym razem gruzińskie przekleństwo miało być deserem. Pasza znał wiele języków,ale gruziński do nich nie należał. Przeto dla niego tyrada Ławrentia Pawłowicza była po prostu nużąca. Zapytał:

– Pan tak uważa, towarzyszu Beria?

Towarzysz z nazwiskiem, w kraju sowietów to wyżej od generalissimusa. Tak mianowali wyższych bonzów kolejnego rosyjskiego imperium: towarzysz Mołotow, towarzysz Kaganowicz, towarzysz Beria. Towarzysz Stalin, oczywiście. Tak zresztą mogli nazwać zwykłego śmiertelnika, na przykład, towarzysz Klymczuk. Żeby przypomnieć o tym że jest śmiertelnikiem.

Zwyczaje dziczy wschodniej.

Towarzysz Beria chętnie odpowiedział:

– A ty tak nie uważasz, co? Upolowałeś samego Jewgena Konowalca, a jak to było? Od licho wie kogo wziąć pudełko z cukierkami! Z bombą! Miłośnik słodyczy! Kurwa mać! I to jest służba bezpieczeństwa!

Pasza ostrożnie odparł:

– U Trockiego była dobra służba bezpieczeństwa. A jednak…

Ławrentij Pawłowicz z irytacją machnął tłustą dłonią.

– E, ara! Co gadasz, biczo, tak? Tyle zamachów nieudanych, osrałeś się, no, musisz  przyznać, mój drogi! A kiedy do niego przyszedł twój pedałek Mercader Ramończyk z czekanem, parcha już niemal wszyscy porzucili, odpracowany materiał. A dobry był pedałek Ramończyk, nie? A mamka jego? W Hiszpanii z bagnetem biegła do ataku, kurwa stara, a po krwawych zabawach z własnym synem szalała! Ech, Pawle… Co byśmy robili bez dna narodów…

Temu ostatniemu zdaniu Paweł nie mógł zaprzeczyć. I nie tylko ze względu na osobę, która je wypowiadała.

– Rosja jest odwiecznym magnesem dla dna narodów! Mekką szumowin, motłochu, nikczemności, zboczeńców! Od wieków! Produkuje takich na potęgę, wspomaga się tym! Dno! Alfa i omega imperium! I na tym twoim Wołyniu też to dno nam posłuży! Ale debile twoje chochoły! Ale osły Polacy! Na matkę przysięgam!

Naczelnik IV Zarządu NKWD ZRSR starszy major państwowego bezpieczeństwa Sudoplatow Paweł Anatoliewicz, czy jak nazywano go w „kontorze”, „nasz główny terrorysta”, prawdopodobnie rozumiał, o co chodzi generalnemu komisarzowi państwowego bezpieczeństwa Berii Ławrentijowi Pawłowiczowi.

– No, zobacz tylko. Napadł Polaków Adolfik pierwszego września, my siedemnastego. Zrobiliśmy z ich Polski kotlet bity. Sam, własnoręcznie podpisywałem wyrok na tych w Katyniu, Miednoje, Ostaszkowie. Dwadzieścia dwa tysiące! Najlepszych z nich! Elita nad elitami! Kwiat nacji! Adolfik całą ich profesurę w obozach przez kominek wypierdolił, i czy tylko ich. I co? W niemieckiej policji na Ukrainie, schutzpolizei, pszeków od cholery! I w naszych, hehehe, zagonach partyzanckich ich od chuja! No? Czyż nie oszołomstwo? Służyć tym kto ich rozpierdolił! Masakra! A gdzie mieli być wszyscy, tak naprawdę? W AK, kurwa mać! Synowie osłów!

Towarzysz Beria rechotał coraz głośniej.

– A dlaczego tak jest? Stali po stronie nas i Adolfika, ich najgorszych wrogów – przeciwko komu? Chochołom twym, zjebana oślica!! A same chochoły? jeszcze tępsze są, no, nie gniewaj się, Pawle drogi! Sam sądź: jest ich mnóstwo u fryców, jak i u nas. A do tego: w jednej OUN już nie dwa skrzydła, już nie OUN (b) jaka rozpierdoliła OUN (m). Sama OUN (b) teraz podzieliła się na galicyjską i wołyńską! Nieprawdopodobnie! Jak koguty, niesione na sacywi za nogi, a oni dziobią jeden drugiego  łbami do dołu! Nie moja metafora, e! Feuchtwangera metafora, z Judzkiej Wojny, zajebiście pisze żydek, sam lubię! A jego Moskwa 1937, mmm,  jedna słodycz! Rajem nas maluje, gospodarza chwali, broni jak tatę rodzonego! A jeszcze żydków za rozumnych mają, nie! Gruzini to mędrcy, hahahaha!

Starszy major nie bardzo przejmował się taką opinią generalnego komisarza. Tylko powiedział:

– Otóż to, towarzyszu Beria. Wołyń teraz to kłębek żmij, pająków, kocioł piekielny. Wszyscy przeciw wszystkim. Tacy, jak ten Klaczkiwski vel „Ochrym”, „Klim Sawur”, pragną lachowskiej krwi, i nie tylko lachowskiej. Szuchewicz zostanie zakładnikiem takich oszołomów, Bandera na nic nie wpływa z Saksenhausena. A jakby i wpływał, – nie taki jest program OUNu. „Ukraina bez moskalów, Lachów, Żydów”, nie przypadkiem ten bełkot. Niemcy nam nie przeszkodą, – nie zrezygnowali z pomysłu popartego przez Bormanna, Ribbentropa, Canarisa. W tej kwestii między nami pozostało wszystko z 23 sierpnia 1939-go…

Beria szybko zapytał:

– Masz dodatkowe dane?

Paweł Sudoplatow skinął głową.

– Tak, Ławrentiju Pawłowiczu. Od naszej sieci w Berlinie przez I Zarząd. Także Miedwiediew powiadamia, on jest tam na miejscu, jak pan wie.

Ławrentij Pawłowicz pociągnął kolejny łyk z bohemskiego kielicha. Powiedział:

– Ech, więcej nie można, do gospodarza wkrótce. Wszystko mi wybacza, jak na razie. A raczej udaje przebaczenie… Miedwiediew kłamać nie będzie. Mało co w obozie nie wylądował wówczas. Wie że wpadka będzie go życie kosztowała. Ale hałastra ten jego zagon… A raczej twój, Pawle. Od kryminalistów do zjebanych w GULAGu. Kto w dupę, kto w łeb. Kto to, kurwa, taką nazwę wymyślił, „Zwycięzcy”? Mam nadzieję, że nie ty, Pasza?

Słusznie masz nadzieję, pomyślał Pasza. Był  czekistą o wielkim stażu, jeszcze i „naszym głównym terrorystą” po uszy w ludzkiej krwi, w tym dzieci i kobiet, dlatego pozbawionym wszystkich iluzji.

– Nie ja, towarzyszu Beria. To Miedwiediew.

Miedwiediew miał nie mniejszy staż, poczynając od czeka w ojczystym Briańsku, ale zasadnie uważał się za egzaltowanego przygłupa. Towarzysz Beria znów zaczął rechotać, jeszcze głośniej . U bram zaszczekały owczarki na paskach u żołnierzy ochrony.

– Chujem jest! A miałby nazwać: „Pojebańcy”! Czy „Szaszlykowcy”, „Kebabowcy”! A lepiej: tylko „Owce”!

Sudoplatow uśmiechnął się. Naprawdę zabawnie się zrobiło, choć humorek generalnego komisarza był dość specyficzny.

– Miedwiediew będzie bardzo pożytecznym, kiedy będziemy kierowali na miejsce tych od Szostakowskiego.

Ławrentij Pawłowicz również był w   niezłym nastroju, mimo iż  generalnego komisarza czekało spotkanie z generalnym gospodarzem.

– …ale zoo  tam u ciebie, Paszo! Małpiarnia i tyle! Kurwa, sam Kolia Szostakowski! Nie: Luty-Szostakowski! Lutym go kiedyś Kamo nazwał, kiedy Kolia do jego tyflisowskiego gangu się dołączył, jeszcze będąc gówniarzem. Szybko wyrósł na ekspropriacjach! Mało mu było bank ogołocić, czy też  furgonetkę z pieniędzmi zrabować , nie! po nim jeszcze głowy odcięte i kiszki zbierali! A przed tym własnego wujka  łba pozbawił, zbyt surowy był twardziel, hahaha! Sam Ter-Petrosian był chłop bez chińskich ceremonii, ale Kola i jego potrafił zaskoczyć! „Nie zdziwi mnie jak wątrobki swych klientów na obiadek spożywa” – mawiał. A co, bardzo prawdopodobne!..

Szczerze mówiąc, sam Paweł Anatoliewicz nie bardzo lubił spoglądać w rybie oczy swego podporządkowanego. Całe życie Sudoplatowa było życiem kata wśród katów, killera wśród killerów. Sam Al Capone zdawał się być przy Pawle Anatoliewiczu serafinem, a Meir Łański cherubinem. Pomimo to, wysłuchiwał meldunki kapitana państwowego bezpieczeństwa, kontemplując coś innego, jak buddyjski mnich. A spotykając się ze  spojrzeniem Lutego, trzymał rękę na kaburze. Tak czuł się bezpieczniej.

– Tak, tak… Do tego kociołka wołyńskiego jeszcze Kolię, z jego ścierwami pojebanymi, – chcę to zobaczyć w akcji! Ot, co będzie zapałką w tę beczkę z prochem. Sawury, Szuchewiczowie, pszeki w schutzpolizei, Niemcy, AK, nasz zagon „Owce” z resztą szaszłykowców, wszyscy w pomroce nienawiści, niewiedzy – i Luty! Na matkę przysięgam! To będzie czachochbili!!! Czyż nie ten sam sterowany chaos?!

Towarzysz Beria rechotał tak że owczarki ochrony u bram zawyły.

– Kiedy oni mają być gotowi do akcji, Pawle Anatoliewiczu?

Niemal oficjalnie. To już poważnie.

– W listopadzie, towarzyszu generalny komisarzu.

Rozdział X

Grudzień 1943 r.

Las pod Samborem na Lwowszczyźnie

– …jesteś tego pewien, Marku?

W leśnym bunkrze siedzi kilku facetów w ciepłych kurtkach, cywilnych, oprócz zadającego pytania, młodego mężczyzny o zatroskanym wyrazie twarzy. Na nim krótki szynel ze stopniami majora, takie same stopnie na rogatywce z Wojennym Orłem,która leży przed nim na prostym,  zbitym z grubych desek, niewielkim stole. Twarz gładko ogolona, reszta – brodacze.

– Jak Boga kocham, panie majorze. On był wśród tych, którzy wychodzili z chaty Łozowych…

Brodaci słuchają rozmowę i milczą. To bowiem jest przesłuchanie.

Major należy do wydziału II/B Inspektoratu Południowo-Zachodniego Lwowskiego Okręgu Armii Krajowej. A faceci z brodami to oficerowie Oddziału leśnego Kedywu „Szary”, 3 kompania.

Wydział II/B, to kontrwywiad.

Na wprost majora stoi wiejski chłopak w baranim tułupie, taka sama barania czapka w rękach, znających smak fizycznej pracy od wczesnego dzieciństwa. Czapka w rękach, a nie na głowie, bo pod Krzyżem u wejścia do bunkra obraz Matki Boskiej Ostrobramskiej. Chłopak nerwowo mruga szarymi oczyma, okrągłymi jak u wróbla.

– …Widziałby pan, słyszałby, co oni tam wyczyniali… Schowałem się w ogrodzie, to słyszałem wszystko… Jezus, Maryja! Katowali tak okrutnie, okropnie, i zmuszali ich, żeby krzyczeli chórem: буде в дупi Украïна (będzie w dupie Ukraina). I jeszcze coś tam, zapomniałem… Potem nachlali się bimbru, grasowali po wsi i krzyczeli: to zapłata za Wołyń, świnie banderowskie, śmierć chochołom. Panie majorze, u nas nie było złych Ukraińców! Nikt niczego złego Polakom nie uczynił! Sam znałem Łozowych od dziecka, cisi ludzie… byli, mrówki by nie skrzywdzili! Może gdzieś tam, banderowcy czy ktoś jeszcze, lecz nie u nas… Za co ich tak, panie majorze?..

Zamiast odpowiedzieć na pytanie Marka, major zadał swoje.

– Oni wszyscy rozmawiali po polsku? Innych języków nie słyszałeś?

Marek natychmiast odpowiedział:

– Tak, po polsku, panie majorze. Czysty polski, jak my gadamy, nasza gwara, galicyjska. Panie majorze! Proszę mi odpowiedzieć…

Major pochylił gęstą czarną czuprynę.

– Słucham cię.

Głęboko westchnąwszy Marek powiedział:

– Panie majorze! To znaczy że teraz my Ukraińców zabijać mamy?..

Major spokojnie odparł.

– Nie, Marku. Nie mamy zabijać. W żaden sposób. Mordercy rodziny Łozowych nie należą do nas. To obcy. Tak musisz powiedzieć wszystkim. Powołaj się na mnie: major „Mars” z Inspektoratu AK, występujemy oczywiście pod pseudonimami, jak wiesz. Ale odpowiadamy za każde nasze słowo. A więc, takich masakr na cywilach polscy żołnierze nie dopuszczają się. Zrozumiałeś?

Marek z ulgą odetchnął.

– Ufff… Bogu dzięki.

– Idź już, Marku. Dziękuję ci. Z Panem Bogiem.

Marek szybko powiedział:

– Z Panem Bogiem, panie majorze i wszyscy państwo.

I wyszedł z bunkra. Baranią czapkę założył już na zewnątrz.

Wszyscy milczeli. Ciszę przerwał major.

– Józefie, powiedź mi jeszcze raz, jak złapaliście tego…

Polszczyzna majora była wyraźnie nie miejscowa, słychać było Warszawiaka, a przynajmniej mieszkańca Mazowsza. Jeden z facetów na ławie przy ziemistej ścianie, jasno-brody, w kamizelce podbitej baranim kożuszkiem, odezwał się.

– …Mój wywiadowca był na wsi, już po masakrze u Łozowych. Usłyszał o wszystkim, pogadał z miejscowymi. Ten, oto, Marek opowiedział że oprawcy po całej akcji nabrali bimbru u kowala, zajęli chatę innych Ukraińców, ci w popłochu uciekli. Wywiadowca widział ich, nie należą do żadnej naszej kompanii, w naszym Oddziele ani w sąsiednim. Znamy wszystkich, przecież nie jest nas tutaj dużo. W nocy podeszliśmy do tej chaty. Ten wyszedł na podwórko wysikać się, i wtedy  złapaliśmy go. W chacie było jeszcze ośmiu, zobaczyli nas, zaczęli strzelać z okien. No, to my ich granatami obrzucili, kogoś tam zastrzelili, kiedy przez okna skoczyli, chcąc uciec. Dwóch naszych zabito, ranni też są. Myśleliśmy że to ktoś za Wołyń mści się. Ale morda u tego schwytanego nie desperacka. Na desperata ślepia zbyt zimne, zachowuje się też inaczej, pomimo że na kacu, kontroluje każde słowo. A generalnie milczy. No, i to co u niego w plecaku… i u jeszcze jednego to samo chłopaki znaleźli… Uniform też…

Major natychmiast poprosił:

– Chłopaki, ja też chcę pogadać z panem Zbigniewem. Chcę go widzieć.

Jasno-brody Józef wzruszył ramionami.

– To żaden problem, Wojciechu.

Wyszedł z bunkra i wkrótce wrócił razem ze starszym panem w rogatywce i starej cywilnej brązowej kurtce z szarym wilczym kołnierzem. Twarz pełna zmarszczek, ale wygląd mocny i świeży. Odsalutował.

– Panie majorze, kapitan piechoty Zbigniew Wichura.

Major wstał z ławy.

– Major Wojciech Łoś, Wydział II/B.

Uścisnął rękę staremu kapitanowi. Gestem poprosił by usiadł na ławie, sam też usiadł.

– Panie kapitanie, pana koledzy powiedzieli że pan jest od dawna w intendenturze WP…

Kapitan potwierdził.

– Tak jest, panie majorze, jeszcze w Legionach. Miałem odznaczenia od samego Komendanta, czyli Marszałka.

Dla majora Łosia ważniejsze teraz było coś innego, niż odznaczenia od samego Komendanta, Marszałka, Naczelnika Państwa. Wyciągnął spod ławy dwa mundury. Jeden ze śladami krwi i podziurawiony od kul. Drugi cały.

– Proszę zobaczyć te mundury. Co może pan o nich powiedzieć?..

Dołączył do mundurów dwie rogatywki bez Orłów i stopni.

– Także czapki.

Kapitan Wichura wyjął spod kurtki okulary, jedna soczewka strzaskana. Wziął w dłonie mundury, uważnie ogląda. Wyraźnie zaskoczony. Tak samo uważnie oglądał rogatywki. Rozłożył ręce, trzymając w jednej stare okulary ze strzaskanym szkłem.

– Nie rozumiem… Bardzo dziwnie, panie majorze…

Major Łoś spokojnie zapytał:

– Co pan ma na myśli, panie kapitanie?

Zszokowany kapitan Wichura, stary intendent Wojska Polskiego, odznaczony przez Marszałka, cicho powiedział:

– To nie nasze mundury, panie majorze… Czyli, wyglądają jak nasze. Także rogatywki. Ale nie polskie ręce to szyły…

Major pokręcił czarnowłosą głową i sprecyzował swoje pytanie.

– Ale dlaczego pan tak uważa? Może pan wyjaśnić? Panie kapitanie?

Kapitan Wichura zdjął swoją własną rogatywkę. Potem zimową kurtkę z wilczym kołnierzem. Pod nią stary, ale zadbany mundur z kapitańskimi naramiennikami. Wichura zdjął także mundur, zostając w szarej koszuli bez kołnierza. Wziął do ręki swoją rogatywkę.

– Niech pan zobaczy, jak ona jest skrojona i uszyta. Szew równy, ale solidny. Nici bowiem mocne, jakość, proszę pana. Dół odrębnie od reszty. Daszek dłuższy, rozmiar dla czapek piechoty ustalony jeszcze od czasów Pierwszej Kadrowej. Dla kawalerii również…

Kapitan bierze jedną z rogatywek, podanych przez majora Łosia.

– …tutaj daszek krótszy niż przewidują normy. Szew jak na wiejskim kartuzie. Nici kiepskiej jakości, dlatego zamiast podwójnego szwu sześć pojedynczych, krzywych, jakby kobyła kopytem szyła. Dół jest wszyty do reszty czapki, bez przekreślenia podwójnymi szwami, plastyny jakieś, w naszych rogatywkach ich nie ma. Płaszczyzna dna za rachunek specjalnego kroju. Maszynka dla szycia tutaj też łajno maszynka, szwy jak dupą krowią zrobione, za przeproszeniem. To nie polski wyrób, panie majorze.

Majora Łosia to nie dziwi. Jednak pyta:

– A mundury?

Stary intendent bierze swój stary mundur.

– Proszę pana, tak samo. Krój rękawa – tu polski…

Z zakrwawionym mundurem w rękach:

– …a tutaj z dwóch kawałów materiału. Plecy z jednego kawałka, na naszych to z dwóch. Jakość szwów, proszę spojrzeć. Mój mundurek ma dwadzieścia latek, a szwy są mocne. A ten, ot, – maksimum roczek. A szwy już do dupy, za przeproszeniem. No, i materiał. Proszę porównać. To nie ważne że mój mundur jest stary, panie majorze. Również oficerski… I jeszcze jedno: wiadomo panu że polskich mundurów już od czterech lat się nie szyje. Przynajmniej przez Polaków i masowo. Mój mundur starszy od pana szynelu, ale…

Trzyma w palcach zakrwawiony mundur.

– …Nigdy nie szyto mundurów dla szeregowców, podoficerów, oficerstwa oraz generalicji Wojska Polskiego z takiego materiału, na takich maszynkach, takiego kroju i jakości do samej dupy, przepraszam pana, panie majorze. Nigdy nie szyto takich czapek. To wszystko nie szyte przez Polaków, tylko podszywających się pod Polaków.

Oddał majorowi zakrwawiony i dziurawiony mundur, własność obcych, podszywających się pod Polaków, założył swój, rogatywkę, zimową kurtkę. Schował rozbite stare okulary.

– A czyj to może być wyrób, pana zdaniem?

Major wskazuje na obcy mundury i czapki. Kapitan Wichura wzruszył ramionami.

– Panie majorze, Anglicy tak nie szyją, ani Amerykanie. Szwaby też, u nich nie z dupy ręce wyrastają. Tu śmierdzi iwanem.

Też nie niespodzianka. Major uściśla:

– Czyli, pan uważa że to prawdopodobnie szyto w Rosji?

– Nawet na bank, proszę pana. Taka sama robota, jak widziałem u nich w 1920-ym. Nic się nie zmieniło. Nikczemne stado, tylko niszczyć potrafią, ręce od samogonki drżą, łajno sprzęt, łajno warci.

Major Łoś z rozumieniem pokiwał głową.

– Wielkie dzięki, panie kapitanie. Pana opinia jest bardzo cenna. Pan może już odejść.

–  Do pana usług.

Kapitan Zbigniew Wichura salutuje i wychodzi z bunkra. Wszyscy milczą. Jasno-brody Józef mówi:

– To co, Wojciechu? Czas pogadać z tym AK-owcem od bimbru?

Major nie ma nic przeciwko.

– Czas najwyższy. Wprowadzić go.

Józef wychodzi z bunkra. Jeden z obecnych dowódców, w średnim wieku ze szpakowatą brodą przyciszonym głosem komentuje:

– Nigdy tu nie brakowało tych śmieci kacapskich. Grasują bandy, „partyzanci”, Kowpaki wszelkie, mać ich kurwa. Ale taka masakra…

Drugi dowódca, o pysznych wąsach batiara, odzywa się donośnym głosem

– A czego innego się spodziewałeś? Tu jest prawdziwa beczka prochu! To rzucili zapałkę! Nawet bombę! Wszystkich czartów wypuścili! Teraz to będzie imprezka! A kiedy tutaj zawita ruska zaraza, to szkopów z nostalgią będziemy wspominali!..

Brodaty wydaje się zniesmaczony.

– No! bez przesady, Franiu! Szwabów z nostalgią, pierdolisz! Jedna banda, tyle ci powiem! Cóż to ich szkopy nie załatwiają, spacerują tutaj, jak na placu rynkowym po pasterce! A dlaczego? Ruska świnia bije się ze szkopską, a w przerwach obie świnie razem niszczą Polaków! Jeszcze i Ukraińców zaangażowali! A my? Czy będziemy się mścili za Wołyń na Sawuru i Czuprynce? Czy na tych kto muchy nie skrzywdził?! Głowy im odcinać, brzuchy rozpruwać, jak Łozowym? Ich córeczce trzyletniej, synkowi pięciolatkowi?! Babci?! Jak i naszym na Wołyniu?! Co za czasy kurewskie, Rany…

Oburzony dowódca przerywa, gdyż do bunkru wchodzą czterej mężczyźni. Dowódca Józef i dwóch uzbrojonych w karabiny chłopaków w rogatywkach wprowadzają kogoś w poszarpanej porwanej kurtce ze spętanymi za plecami rękami. Szara twarz, mętne spojrzenie, jest na ciężkim kacu. Średni wzrost, nic szczególnego. Chłopaki w rogatywkach stawiają wprowadzonego przed majorem. Major podnosi z ziemistej podłogi bunkra szary plecak, stawia na stół, czegoś w nim szuka. Wkrótce znajduje.

– Co to jest?

Major trzyma w ręku dziwny przedmiot. Niby mały talerz, ale wykonany jest z kości. A dokładniej, z bazisu malusieńkiej czaszeczki. Na dziwnym talerzu ślady popiołu po tytoniu.

– Co to, pytam?

Wprowadzony milczy.

– To z twojego plecaka. Twoja robota? Czy kogoś z waszych?

Dowódcy wbili oczy w podłogę. Im, kadrowym żołnierzom, oficerom walczącym już cztery lata, krew stygnie w żyłach na widok przedmiotu z szarego plecaka, który trzyma teraz w ręku major Łoś.

Wprowadzony obojętnym rybim spojrzeniem patrzy na przedmiot w nieco drżących dłoniach majora.

– Takie popielnice macie?

Pytanie majora czysto retoryczne. On o takich słyszał. Ale po raz pierwszy w życiu widzi, a nawet trzyma w ręku popielnicę z dziecięcej czaszeczki.

– Milczysz?

Major ostrożnie kładzie na stół straszny przedmiot, dowód nieludztwa dziczy wschodniej, jaką tu prezentuje ten o galicyjskim akcencie. Teraz akcentu nie słychać. Milczenie. Jak w nieznanym grobie, gdzie trafiały ofiary tej istoty. I gdzie wkrótce trafi ona sama.

Major wyjmuje z plecaka złote i srebrne precjoza. Pierścionki, bransoletki, kolczyki. Złota moneta z sylwetką Mikołaja II. Pieniędzy nie ma, one dzisiaj nic nie warte. Napoczęta butelka z wódą czy bimbrem, połeć słoniny. Dowódcy milcząc patrzą na to wszystko.

– Za Wołyń zapłata, nie?

To głos majora.

Przykłady wyrafinowanego, bezprecedensowego nieludztwa przynieśli na tę ziemie dwa wrogie narody. Barbarzyńcy zachodni, dzicz wschodnia. Oni obudzili okropne demony. W warunkach pokoju te diabły drzemały w podświadomości.

Zbiorowa ułomność tych narodów, rosyjskiego i niemieckiego, zrodziła dwa monstra, które następnie wyhodowały inne monstrum, światowe. Oraz ich imperia zła. Na własne potrzeby, nazywają to „geopolityka”.

Monstra zainteresowała ta ziemia, gdzie po prostu żyli zwykli grzeszni ludzie. Cicho żyli, nosząc zresztą w sobie mroczne cienie minionych wieków.

Była potęga i chwała w tych wiekach. Była też luta wrogość, krew, wojny, bunty. Wspólne życie na tej ziemi zbliżało, dawało poczucie bezpieczeństwa.

Przynajmniej tym przeciętnym.

Ruscy i Niemcy obudzili demony śmierci, jakie powstały z podświadomości Obojga Narodów z siekierami historycznych katastrof.

Zaczęli jednak z Ukraińców.

Przecież bez Ukrainy nie ma ich imperia.

Imperia nie Stalina, nie Hitlera.

Nie ich dowolnych następców.

A imperialnych narodów, jakie ich porodziły.

I kontynuują rozmnażanie.

Naród Ordy i naród Ordnungu.

Wprowadzony do bunkra polskojęzyczny należał do Ordy.

Milczał, bo wiedział: popełnionych przez niego czynów nie przebacza się.

– Milczysz? Dobrze. To ja za ciebie opowiem.

Major wrzucił do plecaka wszystko oprócz tej przerażającej popielnicy. Ona stała na grubo zbitym stole w leśnym bunkrze, jak świadek tego o czym miał opowiedzieć major.

– Jesteś z NKWD. Stopień i imię nas nie obchodzą. U robactwa nie ma stopni, ani imion. Tym bardziej u zdechłego robactwa.

W mętnych oczętach istoty pojawił się lęk. Ale milczał. Miał resztki nadziei na coś tam.

– Jesteście w dwóch wielkich grupach. Jedna przebrana za żołnierzy AK, druga za UPA. W każdej około tysiąca łbów. Szkolenie w Moskwie. Wszyscy jesteście z Kresów. Polskojęzyczne i ukraińskojęzyczne śmiecie. Kryminaliści, komuniści, – nie ma różnicy. Urodzeni kaci, sadyści, to główne. Was szkolono od 12 kwietnia do 16 listopada zeszłego roku.

Nadzieja upiornej istoty na uratowanie skóry malała z każdym kolejnym zdaniem majora.

– 17 listopada ubiegłego roku wystartowaliście samolotami z Izmajłowskiego lotniska w Moskwie. 65 pułk specjalny lotnictwa transportowego, w składzie NKWD. Zrzucili was w okolicach Brodów, 17 palantom nie udało się wylądować na spadochronach. Zostali ranni, ich leczono w waszych bandach, „partyzanckich” zagonach NKWD. Część z was pozostała tu na Lwowszczyźnie, część udała się w kierunku Stanisławowa – rzekoma „AK”. Rzekoma „UPA” wyruszyła na Równe, tam was spotkała inna banda NKWD. Zagon pułkownika Miedwiediewa Dmitrija Mikołajewicza. „Zwycięzcy”, jak siebie nazywa.

Dowódcy, oficerowie Oddziału leśnego Kedywu „Szary”, słuchali majora w głuchym milczeniu. Ich żołnierski fach nie dawał odpowiedzi na pytanie, jakie dręczyło każdego z nich.

Po co zrzucają na ich ziemię nieludzkie istoty, dla których dziecięca główka jest popielnicą?

Wojować, no, to wojować.

Ale tak?

Nie mieli oni możliwości zapytać się Stalina, ani Hitlera, Churchilla, Roosevelta. Czy Rothschildów.

Ale pomysłodawcy milczeliby.

Tak samo, jak obecnie milczał jeden z oprawców, stojąc w bunkrze Armii Krajowej przed majorem Wojciechem Łosiem.

– Dla polowego sądu dowodów i świadków wystarczy. A kiedyś i nad całym waszym szatańskim krajem. Józiu, precz z tą padliną.

Dowódca Józef i dwóch jego żołnierzy milcząc wywlekli istotę z bunkru. Reszta dowódców starała się nie patrzeć tam, gdzie na stole stał niemy świadek bestialstwa marionetek światowego zła.

Wrócił Józio, sam, bez chłopców. Wojciech przerwał milczenie.

– Chłopcy… Trzeba pochować to DZIECKO… Po wyroku polowym.

Głucho odezwał się Franek.

– Jutro wróci kapelan. Wtedy i pochowamy… A tego powiesimy w tutejszej wiosce. Napiszemy za co.

Teraz milczał już i Wojciech.

– …Wojtku, a skądże to wszystko wiesz?

– To służbowa tajemnica, chłopcy. Wybaczcie.

Tak, oni to rozumieją, są przecież oficerami.

A Wojtek pomyślał: jesteśmy, Polacy, wszędzie.

Także w Brytanii.

Zdjęcie żołnierzy

Rozdział XI

Maj 1946 r.

Rynek w Hrubieszowie, województwo lubelskie

Rynek w Hrubieszowie, przed wojną tętniący życiem, teraz – ponury.

Bo czas nadal wojenny.

Oficjalnie wojna się zakończyła już rok temu. To kłamstwo. Realnie trwa, i zbiera krwawe żniwo. Skapitulowały zbrojne siły III Rzeszy, – lecz nie ona sama. A Rosję vel ZRSR, która przecież  rozpętała światową wojnę, teraz nazywa się krajem zwycięzcą. Mało tego, ogłoszono ją w Jałcie i Poczdamie – krajem WYZWOLICIELEM.

W Norymberdze główni zbrodniarze sądzą drugorzędnych.

Pomysłodawcy oprawców.

Dlatego walka na okupowanych przez „zwycięzców i wyzwolicieli” ziemiach nadal trwa, i końca nie widać.

Ludzie na hrubieszowskim rynku, w swej większości, starają się o tym nie myśleć. Do Hrubieszowa wprawdzie jeszcze nie dotarła nocna strzelanina, jak do wielu polskich miast i wsi. Ale na bazarze wszystkiego mało, a to co jest, nie na dziurawą kieszeń większości.

Co prawda, wesołych przedwojennych czasów jeszcze do końca nie zapomniano. Ludzie przychodzą na miejski rynek, jeśli nie kupić, to spotkać się ze sobą, pogadać, a jak się da, zrobić  zrzutkę i wypić. To mężczyźni. A kobiety – tylko pogadać. A nie rzadko i popłakać razem z koleżankami.

Przecież powodów nie brakuje.

A mały Cyganek nie płacze. Gra na niemieckiej ustnej harmonijce otoczony wianuszkiem gapiów. Słuchać słuchają, ale wynagrodzić muzyka, to już uszko od śledzika.

Mniejsza z tym, on jeszcze i śpiewa. Ubrany jak dorosły Cygan, niebieska koszula, szerokie spodnie-klosze, czarna kamizelka, na bujnych włosach czarny kapelusz, ozdobiony sokolim piórem. Sam ma nie więcej niż jakieś trzynaście lat. W kieszeni karty, ale gry nie ma. Gracze są, a kasa cienka. Takie to czasy. Wojenne. W drugiej kieszeni nóż, a jak. Trzynastolatek u Cyganów to już mężczyzna.

– Ej, wujku! Gdzie uciekasz, ja ci jeszcze zagram! Parę groszy ci szkoda, co?! Oj, zaczekaj no! Pan Bóg wszystko widzi! Krowa ci zdechnie!

Wiejski wujek pomimo tak smutnej perspektywy, odchodzi zapominając o obowiązku zapłaty za estetyczne doznania. Jak i pozostali, niestety. Cyganek się tym nie przejmuje, gra Rosamunde, takie pozdrowienie od niedawnych zaborców. Potem Katiuszę, to już od obecnych. No, i… „Po cóż ci, kochanie, wiedzieć że do lasu idę spać…”. A cóż, czyżby nie aktualne.

Do samotnego w tym momencie grajka podchodzi młody facet w jasnej sportowej marynarce i szerokich spodniach. Na ogolonej masywnej głowie szary beret. Na twarzy pieczęć męstwa.

– …Ej, Cyganie! Czy zagrasz to co ja lubię?

Mały Cyganek, a w ich cygańskiej wspólnocie już mężczyzna, przerywa grę na „…pocałunków dasz mi moc”.

– A co lubisz, panie zacny?

Przystojniak w szarym berecie chętnie zdradza swój muzyczny gust.

– Orfeusza!

Mały Cyganek nie ma zielonego pojęcia o tym, jak grać jakiegoś cholernego Orfeusza, ale natychmiast pyta:

– Czy zapłacisz mi, panie?

Zacny pan w berecie, miłośnik jakiegoś nieznanego Orfeusza,  uśmiecha się.

– Nie obrażę cię.

Cyganek skinął głową w czarnym kapeluszu z piórem. Cicho mówi do pro-orfeuszowego faceta:

– …ja przodem, ty za mną, w pewnej odległości.

Facet się uśmiecha.

– Wiem, nie jestem dzieckiem.

Cygański  grajek schował niemieckie organki z perłowej masy do kieszeni z talią kart i skierował kroki w stronę wyjścia z rynku. Facet w sportowej marynarce i berecie oglądał coś na sąsiednich ławach, potem też ruszył do wyjścia, pewnie po tak upragnionego muzycznego Orfeusza. Bo nie spuszczał z oczu czarnego kapelusza i drobnej sylwetki cygańskiego chłopca w czarnej kamizelce, który ruszył przodem.

Mimo że była niedziela, na ulicach Hrubieszowa  tylko pojedynczy ludzie. Co krok patrole, milicyjne, moskalskie, „ludowego wojska”. Nie brakowało również tajniaków. Niektórych z nich można było poznać po szczurzym spojrzeniu, wypatrują wrogów „ludowej władzy”, a szczególnie jej moskalskich pastuchów.

Tryumf Teheranów i Jałt na lokalną skalę.

Cyganek na przodzie przeszedł obok prawosławnej świątyni, kiedyś garnizonowej, pysznego gmachu w stylu eklektyk. Udał się do wyjścia z miasta, trasa wiodła prosto w pola. Ludzie szli po niej nie do miasta, jak zawsze było w niedzielę przed wojną. A w odwrotnym kierunku, do wioch. Tam przecież taniej niż w mieście na bazarze. Tą trasą przejeżdżały rosyjskie ciężarówki z czerwonoarmistami, samochody z nowymi naczelnikami czy wiejskie wozy z sianem czy czymś tam jeszcze.

Czarny kapelusz zszedł z drogi tam, gdzie już się zaczynał las. Szli ponad godzinę.

Przed nimi ukazała się chata, niemalże w środku lasu. Jakiś chutor. Chatka mała, ale piękna,  czerwony ostrym dach z ceglanym kominem, okolona drewnianym płotem. Ogródek, mały sad z drzewkami owocowymi, kwiatki na niewysokim ganku w ceramicznych wielkich donicach.

Mały Cygan zatrzymał się, spojrzał na dom, potem na faceta w berecie, który powoli szedł z tyłu. W pobliżu nie było nikogo. Cyganek jeszcze raz spojrzał na mężczyznę w berecie i zniknął w lesie. Tamten poszedł w stronę chaty.

Wszedł przez furtkę na trawnik na podwórku, potem na niewysoki ganek. Cztery razy cicho zapukał w błękitne niskie drzwi, a po chwili jeszcze dwa razy. Kroki za drzwiami. Ktoś ostrożnie otwiera. Na progu człowiek w średnim wieku, w fioletowej koszuli i czarnych spodniach. O dość przeciętnej powierzchowności. Tylko w przenikliwym spojrzeniu ciemnych oczu czai się siła i odwaga, raczej nietuzinkowa. W ręku ma parabellum. Wpuszcza gościa to przedpokoju z takimi samymi kwiatami w ceramicznych donicach, tylko mniejszych. Zamyka drzwi długim angielskim kluczem. Chowa pistolet w kieszeni. Gość wita gospodarza.

– Witaj, karle zapluty!

–  Cześć, rzeźniku banderowski!

Po tak czułym powitaniu następuje przyjacielski uścisk. Karzeł zaprasza rzeźnika do pokoju, gdzie na stole już dymi w filiżankach aromatyczna, przed chwilą zaparzona kawa. Talerz z domowymi ciasteczkami stoi na środku okrągłego stołu. Obaj siadają  przy stole. Gość zdejmuje beret z ogolonej masywnej głowy, bierze filiżankę i pije prawdziwą kawę po warszawsku w lubelskim województwie. Gospodarz patrzy na zegar z kukułką zawieszony na ścianie i mówi:

– Punktualny jesteś, jak prawdziwy szwab, Oreście.

Gość Orest uśmiecha się chytrze.

– Czasy takie, sam wiesz, spóźnienia drogo kosztują. A do tego: kogo bijesz, od tego się uczysz, nie?

Gospodarz potakuje.

– Twoja racja, Oreście. Uczyć się od wroga to świętym. Co prawda, nie wiem, czego mamy się uczyć od kacapów. Sracz zarządzać i tak umiemy, a tylu baranów i byków na ubój to my nie mamy, i nie potrzebujemy. Lepiej od siebie będziemy się uczyć, prawda?

Orest stawia na stół pustą filiżankę.

– A wiesz co, pora najwyższa. Zabijać siebie już się nam świetnie udało, po prostu wzorowo. Wyjdź z chaty, i zobaczysz skutki. Wszędzie ruska świnia. U nas i u was. Właściwy czas by się uczyć.

Gospodarz dolał jeszcze kawy i uważnie spojrzał na rozmówcę.

– A powiedź mi, Oreście, tak naprawdę, szczerze: ile Polaków zabiłeś osobiście?

Orest twardo odpowiedział:

– W lesie pod Łuckiem był bój z waszymi, w październiku 1942 roku. Nie wiem, ile zabiłem. Strzelaliśmy do siebie wzajemnie, po naszej stronie polegli, po waszej. A po cóż? W imię czego? Bo diabły się obudziły, a raczej ich obudzono…

Gospodarz odparł:

– Ale w ideologii OUN-u ta sama „Ukraina bez…”.

Orest skinął głową.

– To był sam diabeł. Jeden z nich. Trzeba było obudzić. Żeby stało się to co widzimy…

Skinął głową na okienko, za którym tryumfuje Jałta.

– Policzymy szable, Azja.

To było celem ich spotkania. Gospodarz mówi:

– Plan jest ten sam. Wy atakujecie siedzibę i koszary NKWD. My – więzienie UB i resorty tych „ludowych”. Zadanie: uwolnić więźnie, zlikwidować komisję przesiedleńczą. Zbieramy się w lesie, tym między Trzeszczanami i Podhorcami. Atakujemy po pierwszej w nocy. Po akcji cofamy się do lasu. Jeśli wylezie ten 5 pułk LWP, sobie na własne dupy wylezie. Km-ów u nas wszystkich nie brakuje. Załatwiamy cycusiów razem.

Orest odparł:

– Raczej tylko my. Naszych będzie 300 strzelców, dowódca „Prirwa”, Sztandera Jewhen, znasz go. A waszych tylko 150.

Kompromis Azji:

– Wedle rozwoju sytuacji. Zgoda?

Orest nie ma nic przeciwko temu. Plan ten był uzgodniony na spotkaniu w Rudzie Różanieckiej. Dowództwa WiN i UPA spotkały się tam za pośrednictwem katolickich i prawosławnych kapłanów.

– Pod czyją komendą będą wasi z WiN?

Azja wzruszył ramionami.

– Pod moją.

Orest położył wielkie dłonie na stół.

– Odważny jesteś, Azja. Wielki szacunek. Niezły z ciebie kozak.

Wacław Dąbrowski „Azja”, komendant hrubieszowskiego obwodu WiN, pokręcił głową.

– To ty kozakujesz, Oreście. Na twoim urzędzie spacerować dniem po Hrubieszowie? Gdy ciebie szuka całe NKWD, MO, ubecja… Nagrodę wyznaczono za twoją głowę, w rublach i złotówkach…

Tak niebezpieczny przestępca roześmiał się, pokazując rząd równych, białych, mocnych zębów.

–  Oni szukają wujka z brodą łopatą do oczu, o długich włosach, zdjęcie mają. A u mnie teraz głowa jak dupa. Szczurów w sztabie my załatwiliśmy, powiadomić o zmianach nie ma komu, przynajmniej jak na razie. Nocą większe ryzyko: patrole, w lesie świnie ruskie z psami. A schować coś tam lepiej na otwartym miejscu, czyż nie…

Azja też się uśmiechnął.

– Może masz rację. Jezus ci Obrońcą, a Matka Boska Orędowniczka ze wszystkimi świętymi.

Pułkownik Mirosław Onyszkiewicz „Orest”, dowódca wszystkich oddziałów UPA w Polsce, odpowiedział:

– I ciebie niech Pan broni, przyjacielu Azja. Miesiąc temu dobrze daliśmy czadu na stacji kolejowej w Werbkowicach. Niech Bóg dopomoże i teraz.

Zapytał, mrużąc jedno oko:

– A propos: czy nie dlatego takie pseudo wybrałeś, bo Azja Tuhajbejowicz twoim mocodawcą?

Szeroki uśmiech Azji.

– Lubisz Pana Wołodyjowskiego?

– Nawet całą Trylogię. I w ogóle Sienkiewicza. Także Prusa. Ba, on się urodził właśnie w Hrubieszowie…

——————————————————

27 maja 1946 r. w lesie pomiędzy Trzeszczanami i Podhorcami oddziały WiN i UPA skoncentrowały wysiłki we wspólnej akcji.

O zmierzchu oddziały polsko-ukraińskie przegrupowały się do lasu w Dębince, stamtąd wyruszyły na Hrubieszów.

W nocy z 27 na 28 maja o 1.30 Hrubieszów obudził huraganowy ostrzał, grzmot km-ów i wybuchy.

Żołnierze Azji zaatakowali budynki Powiatowego UB, MO, Komitetu Powiatowego PPR.

Siedzibę NKWD szturmował oddział UPA Sztandery „Prirwy”.

Część żołnierzy Prirwy wystrzelała ochronę więzienia, wyzwalając kilka dziesiątków więźniów, oszalałych z przerażenia po takiej nocnej imprezie, ale też z radości nie mniej. Czterej Ukraińcy, reszta Polacy.

Sam Prirwa z resztą swoich obrzucił granatami czekistów w siedzibie NKWD. Wpadł do gabinetu naczelnika, tam ujrzał jakiegoś typa w mundurze pułkownika NKWD, grubego, okrągłego, niskiego. Prirwa zdążył zauważyć rybie wodniste oczy na okrągłej twarzy. Rzucił się pod masywny stół unikając serii z pepeszy, z dołu zaserwował długą z swego Schturmgewehru. Niemal cały magazynek. Kule, najnowszy wynalazek Hugo Schmeissera zamieniły pułkownika grubasa w krwawą miazgę, rozwaliły okrągły czerep.

Skąd miał wiedzieć dowódca Prirwa, od jakiego potwora właśnie wybawił świat. I jakiej kolejnej nieludzkiej akcji on zapobiegł przed chwilą.

Tymczasem Azja z swymi WiN-owskimi chłopcami zamieniał w popioły resorty „ludowej władzy”. Trupy ubeków i komunistów pozostawili w płomieniu. Razem z teczkami komisji przesiedleńczej z wysiedlania Ukraińców z Polski do ZRSR.

Zadania były, więc, wykonane. Zaczęli wycofywać się z miasta. Razem z wyzwolonymi więźniami.

Jak przewidywali Azja z Orestem, 5 pułk piechoty LWP, jaki stacjonował się na północnym brzegu rzeki Huczwy, „wylazł” w pościg razem z MO. I, jak się okazało, naprawdę „na swoje dupy”.

Jednym z tych, kto „wylazł”, był niejaki porucznik Jaruzelski Wojciech, jakim gardzili i którym brzydzono się w jego kompanii, jak tchórzliwym robalem, zawsze chowającym się za plecami kolegów. Oraz jako osobnikiem z bardzo mętnym życiorysem, jaki wydawał się „legendą” NKWD. Nie było dziwnym że dowództwo „ludowego wojska”, a tak naprawdę kieszonkowej armijki moskalów, niezmiennie wieszało na nim rozmaite ordery, w tym aż Virtuti Militari.

Taki jest zwyczaj dziczy wschodniej, także tej polskojęzycznej.

Kiedy pysk towarzysza porucznika poczuł piekielny żar od nawałnicy ognia z czeskich km-ów ZB-30 oraz niemieckich MG-42, jakich w obu oddziałach było siedem, gdy do nich dołączyła się reszta WiN-owskich i UPA-owskich karabinków i poleciały granaty, – sam towarzysz zrozumiał że jego cenne (jak dla niego) życie jest w jak najbardziej wielkim niebezpieczeństwie. O tym świadczyła wielka ilość rannych „ludowych”. Z tej okazji towarzysz Jaruzelski twardo postanowił spierdalać, w czym go (rewelacja) poparła reszta „ludowych”, w tym bezpośredni dowódca.

Okropności tej nocy z 27 na 28 maja 1946 r. na brzegach Huczwy ten towarzysz zapamięta na całe życie. Będzie wspominał i wtedy, kiedy zostanie „ludowym generałem” i jednocześnie jednym z najgorszych zbrodniarzy przeciwko polskiemu narodowi.

Przecież należał do tego samego „dna narodów”, na jakie tak liczył generalny gospodarz towarzysz Stalin oraz generalny komisarz towarzysz Beria. A także ich następcy.

I pozostanie na tym dnie pośmiertnie.

Na wieki wieków.

Amen.

———————————————————

Straty policzyli już w lesie.

W oddziale Prirwy nie żyje pięciu. Trzech rannych.

Rannymi zajął się pan Zdzisław, lekarz oddziału WiN-owskiego.

Sam, pomocnicy już zabrakło.

Została ciężko ranna, tam w Hrubieszowie, w trakcie szturmu na siedzibę MO.

Chłopaki wynieśli ją spod ognia, zanieśli na własnych rękach do lasu pod kulami „ludowych” i MO.

Pan Zdzisław robił, co mógł.

Teraz ona leżała na ziemi pod drzewem. Twarz zakryta kurtką jednego z chłopaków.

Sanitariuszka.

Pseudo „Floresa”.

Jedyna strata oddziału Azji.

Wokół niej w milczeniu stoją chłopaki

Polscy i ukraińscy.

Rogatywki i mazepinki trzymają w rękach.

Jest również kilku więźniów. Byłych więźniów.

Ich ocaliła przed kulami w skroń czy od łagrów (nie wiadomo co gorsze) także leżąca u ich nóg z zakrytą czyjąś kurtką twarzą sanitariuszka „Floresa”.

Wszyscy milczą.

Jeden z chłopców siedzi na ziemi i płacze.

Płacze Matka Boska.

Nikt Ją nie widzi.

Ale jest tu.

Prirwa cicho mówi do Azji:

– Muszę ci coś powiedzieć. Odejdziemy na stronę…

Odeszli od chłopaków, żegnających sanitariuszkę.

Polskich i ukraińskich.

I Matki Boskiej, Która przyszła po „Floresę”.

– …czy to wszystko było tego warte, Azjo? Dla tych kilku zdechłych ubeków, milicjantów, kacapów?..

Azja odpowiedział po pauzie:

– Zapomniałeś o komisji przesiedleńczej. A więźniowie?

Prirwa przytakuje.

– Więźniowie, to tak. A komisja… ONI wszystko jedno to zrobią. Za późno nastało to nasze porozumienie…

Ciężkie westchnienie Azji.

– Tak. Za późno.

– To jaki sens?!

Na przygłuszony krzyk Prirwy pada natychmiastowa odpowiedz:

– Ktoś musiał zacząć.

Rozdział XII

Sierpień 1953 r.

Więzienie MGB w Lefortowie, Moskwa

– …a Miedwiediew?..

Rozmowa z dobrym śledczym (niby bez cudzysłowie) zmierzała do końca. Tylko jakim ma być ten koniec…

– …czyżby go tu nie było?

W odpowiedzi na pytanie byłego generała Aleksander Lwowicz wybucha śmiechem.

…- Nasz główny terrorysta zawalczył o sprawiedliwość. Paszo, Paszo… W tych, ot, ścianach – sprawiedliwość? A twój IV Zarząd był ostoją sprawiedliwości, zaprawdę. Wedle gospodarza. Oraz Ławrentija Pawłowicza, twego patrona i łaskawcy. Ale ich teraz nie ma. Teraz mamy sprawiedliwość wedle Georgija Maksimilianowicza, Nikity Sergiejewicza. Jeszcze jednego Georgija, Konstantynowicza, mać jego kurwa. Chcesz wiedzieć, jak wygląda ta sprawiedliwość?..

Twarz Pawła Sudoplatowa spuchnięta i straszliwie obolała. Nie tylko zresztą twarz. Ból przenikał  całe ciało po dotyku „sprawiedliwości” według tych wzmiankowanych. Spojrzenie cygańskiego bandyty zmieniło się w kosmopolitycznie szalone. Trudno powiedzieć, czy to owoc aktorskich talentów byłego generała, a jeszcze wcześniej agenta killera. Czy już naprawdę zwariował.

… – widzę, chcesz. A więc: Miedwiediew. Męczy cię to że ci tutaj pysk obijają, katują, spać i jeść nie dają, wariata udawać musisz oby kulkę w łeb nie dostać – a tamten grzeje dupę w ciepłym łóżku, we własnej luksusowej sypialni, pije wódę, żre delikatesy z rozkosznej renty. Jeszcze i książki pisze. O swym, jasna rzecz, bohaterstwie. „To było pod Równem”. Czytałeś chyba. I opinia twa była wielopiętrowa, nie? Moja też. Myślałem początkowo, że za niego „murzynki” piszą. Ale, nie, jego styl, pojeba, – egzaltacja, analfabetyzm, wszystko pasuje. Oprócz jednego, co prawda: o popielnicach z dziecięcych czaszek z jakichś tam powodów nic nie raczył napisać. O ich autorach też. Zapomniał chyba. I jeszcze wiele innych spraw pominął. Ale z drugiej strony: co to ma do krzewienia sowieckiego patriotyzmu. Armatnie mięso, byki i owce na ubój nam się jeszcze przydadzą, jak najbardziej. Przeczyta ktoś tam o popielnicach takich czy o czymś jeszcze, broń Boże, zacznie jeszcze myśleć. A kto wie, może i samodzielnie. Nie, nie, ma rację Dmitrij Mikołajewicz. Zagon „Zwycięzcy”, to brzmi…

Oczy głównego terrorysty i pupila Ławrentija Pawłowicza, których spojrzenie jeszcze niedawno budziło grozę, tak teraz pokryła opuchlizna po bezsennych nocach i pieszczotach sprawiedliwości pułkownika Zajcewa, że przypominał kałmuka. Gęste czarne łuki brwiowe rozcięte, zakrwawione. Okropny ból obitej głowy pomieszany z bólem rozgoryczenia.

Spojrzeniu Aleksandra Lwowicza zza soczewek rogowych okularów towarzyszy ironiczne zatroskanie.

– …i tak byłoby to pięknie i ładnie, gdyby nie pewien szczegół. Nasz szanowny pisarz i wychowawca nowych pokoleń byków na ubój za dużo wie. Cichy to debil, ale skromnością nie grzeszy. A wtajemniczony jest. Nie mniej od ciebie, Pawle. Przynajmniej z tego punktu, „to było pod Równem”. I nie tylko pod Równem. Jeszcze i na Lwowszczyźnie, na Stanisławowszczyźnie. Także w Bieszczadach…

– …ale skądże?!

Zaskoczenie i przygłuszony krzyk byłego generała Sudoplatowa wywołał kolejną falę śmiechu dobrego śledczego.

– Zaskoczony jesteś, prawda? A ja cię jeszcze bardziej teraz zaskoczę. Nasz bohaterski Lew Tołstoj jest nie tylko wychowawcą, ale również moczymordą, i to nie byle jakim, jak wiesz. Miesiąc temu na daczy u kolesia, powodowany tą niepohamowaną żądzą gorzały, nachlał się jak prosiak i przystąpił do relacjonowania opowieści pełnych różnych ciekawostkach. Na przykład, o waszych z Szostakowskim (pardon, Lutym-Szostakowskim) zajączkach w polskich mundurkach w szeregach wykonawców Akcji Wisła. Także innych takich, już w mundurkach UPA i mazepinkach, w trakcie masowych masakr na Polakach w Bieszczadach. Drugi Wołyń. Cudnie, prawda? Szczyci się nasz niedyskretny zwycięzca swoją wielką wiedzą. A to niedobrze.

Do niedawna cygańskie, a obecnie kałmuckie oczy Sudoplatowa zabłysły iskrą nadziei.

– Tak, tak, Pawle Anatoliewiczu. Masz szansę przeżyć naszego Balzaka debilnego. Jeśli  oczywiście okażesz się choćby trochę mądrzejszym od niego. A to przecież nie jest trudne.

Tak, to jest proste. Ale w tych ścianach tylko kłamstwa i żadnych gwarancji.

Aleksander Lwowicz jakby czytał w myślach kłębiących się w obitej czaszce Sudoplatowa.

– Gwarancje, Pawle, to tylko w banku Lloyd’s. A nawet tam można się czasem dać nabrać. Nie masz innego wyjścia, jak dać wiarę – choćby tak sobie warunkowo – temu co teraz ode mnie usłyszysz, i co zaproponuję. Inaczej twój los będzie nie do pozazdroszczenia.

Po raz kolejny otwiera brulion w szarych kartonowych okładkach. Stawia wielkie zdjęcie tak, by je widział Sudoplatow. Na czarno-białej fotografii martwe ciało mężczyzny w oficerskim uniformie NKWD, tęga sylwetka, gęsto podziurawiony kulami, zakrzepła krew, połowy czaszki nie ma. Rybie oczy zmieniła w krwawo-śluzową masę seria kul ze Schturmgewehru. Sudoplatow już to zdjęcie widział, nazajutrz po akcji w Hrubieszowie, samolotem dostarczyli.

– Szczęście nie dopisało. To miała być kolejna wasza akcja. W planach na czerwiec, a tymczasem nocą z 27 na 28 maja załatwił go w taki, ot, sposób ktoś z tamtych. Prawdopodobnie banderowiec,  to oni szturmowali gmach NKWD. O tym miały pisać wszystkie dzienniki PRL, u nas też . „Krwawa zbrodnia WiNu”, ale byłyby tytuły! I wysiedlenie z Polski do nas reszty chochołów dla ocalenia, dba o nich sowiecka władza, a jakby inaczej. Nie udało się, no, to co…

Dobry śledczy pokazał złote protezy w złośliwym uśmiechu.

-…Za późno polaczki i chochoły pojęli, jak mają czynić. Jeszcze i na takim sobie, miejscowym poziomie. Polski Rząd na wygnaniu mocne trzymał za jaja Churchill. W tej kwestii oni z naszym gospodarzem byli po prostu bliźniakami. No, i sam ten ich Rząd nie był szczytem mądrości. A banderowski Prowid za jaja trzymała doktryna OUN, „Ukraina bez… różnych tam”… Ale przyznam, że po Hrubieszowie parę nocy miałem bezsennych…

Aleksander Lwowicz wstał się zza stołu śledczego. Stał teraz na wprost szefa tego oto, który nie dożył do swego ostatniego bestialstwa na rozkaz, pech sprawił że przyszło mu zdechnąć od kul Prirwy.

– …Tak, dobrze się napracowaliście. Jeszcze długo Polacy będą przekonani, że popielnice z czaszek ich dzieci zmajstrowali Ukraińcy. Nie śmiecie, szumowiny, ten margines ukraiński, – tylko CAŁY NARÓD. A sami Ukraińcy? Co pomyślą, kogo oskarżą? Polaków. I to WSZYSTKICH, Paszo. A każdy, kto pomyśli inaczej, czy wskaże na nas, będzie potraktowany jak zdrajca czy oszołom. Lub agent WROGIEGO NARODU. To wasza i jego zasługa, Pasza…

Aleksander Lwowicz wskazał na zdjęcie bezkształtnych zwłok w podziurawionym kulami mundurze NKWD. Oczy pod okularami zaiskrzyły.

– …A my już dołożymy wszelkich starań aby utwierdzić ich w tym przekonaniu. Przez całe kolejne pokolenia utwierdzać! Wszystko w tym celu zrobimy, wszystko wykorzystamy, całą naszą olbrzymią maszynę propagandy. Całą agenturę! Wszystkich pożytecznych idiotów! Nawiasem mówiąc, w twojej obecnej sytuacji to bynajmniej nie powód do radości dla ciebie.

Sudoplatow w lot zrozumiał, co mu zaproponuje dobry śledczy. Tym bardziej, że już go o tym uprzedzał…

– …Lecz to się kiedyś może stać… Ja nie dożyję oczywiście, ty tym bardziej. Ale jeżeli się powtórzy nawet taki malusieńki Hrubieszów…

Za okularami Aleksandra Lwowicza oczy zwęziły w szparki, jak u jego rozmówcy po wymierzeniu sprawiedliwości przez śledczego-kata Zajcewa.

– Nowy Hrubieszów to dla Rosji ot, takie…

Znowu wycelował palcem w hrubieszowskie zdjęcie z trupem Lutego-Szostakowskiego, tkwiące w brulionie.

– …dlatego będziemy kłamać, kłamać, i jeszcze raz kłamać. Do upadłego. Nawet jeżeli wskrzeszą i wymuszą świadectwa tysiąca waszych podrobionych Polaków i drugi tysiąc podrobionych Ukraińców na czele z tobą i Szostakowskim. I miliony innych takich. A czyżby to było za trudne? Kłamstwa to sama Rosja. Te kłamstwa rodzą się wcześniej od każdego z nas. A dno innych narodów chętnie przyjmuje tę naszą prawdziwą religię. Nie Bozia, nie Karol Marks, nie dziadzia Lenin, a nawet nie jego obecny sąsiad w mauzoleum. Kłamstwo to nasz idol. Słusznie gospodarz zwalczał genetykę. Inaczej gen patologicznego kłamstwa stałby się rosyjską wizytówką i pieczęcią…

Paweł Sudoplatow słuchał cierpliwie byłego kolegę, a obecnie dobrego śledczego. A gdzież miałby się spieszyć, pod pięści Zajcewa czy innych złych śledczych.

– …Na tobie i parchatych bękartach Ejtingonach ma się wszystko zatrzymać. Miedwiediew ani nikt inny w naszych pagonach tu nie wyląduje. Jeszcze trochę pograsuje Dmitrij Mikołajewicz po ziemi grzesznej, wypije, zakąsi, może następną książkę z hosannami sobie i swym bandziorom pisać zacznie. Ale nie dokończy. Dotarły do mnie nowiny, że tym na górze zachciało się pograć się w „socjalizm o ludzkiej twarzy”. A skoro o ludzkiej, dopadnie naszego Turgieniewa nowego zawałek czy wylewek jakiś tam. No, z honorami pochowamy. Na przykładzie chwalebnego Bohatera Związku Sowieckiego będziemy hodowali nowe byczki i barany na potrzeby nowych wojen. Nowych Katyniów, Wołyniów, Bieszczadów, Akcji Wisła. Kult „wielkiej ojczyźnianej wojny”, czyż nie wspaniały dodatek do naszej religii kłamstw? Dlatego o takich tam… hm… popielnicach pomilczymy, oczywiście. Na początku. Aż byczki wyrosną. A tam już tacy jak Szostakowski ich wszystkiego nauczą, tak bez hałasu, za murami betonowymi, na takich, ot, „poligonach”. A niektórych i uczyć nie trzeba, wiesz przecież dlaczego, towarzyszu były generale?..

Ależ wie, a jak. Dno narodów to źródło niewyczerpane. A w Rosji, zwłaszcza po tylu rewolucyjnych selekcjach, walce klasowej, – to dno już dzisiaj nie dno. To oblicze kraju, większość, ta zdecydowana. Godło prawdziwe. Za cesarzów zresztą też tego nie brakowało. Jeszcze i do nich, w  tej przedimperialnej Moskowii.

– Ot, i dobrze. Słuchaj, więc…

Sudoplatow słuchał w napięciu, podobnym napięciu dłoni z ciężką siekierą jakiegoś tam ich z Szostakowskim ucznia i wychowanka w akcji.

Zaś Aleksander Lwowicz podszedł do stołu, wyjął ze skórzanej teczki jakiś arkusz z tekstem wydrukowanym na maszynie do pisania. Podał go Pawłowi Sudoplatowowi. Tamten z trudem ujął arkusz w sine od wyłamywania palce, przeczytał. Opuścił głowę, szyję przeszył pulsujący ból.

– …podpisujesz to. Po tym władyki, psalmy, popy, diabły po kątach i gdziekolwiek wracają. Jeszcze  dzisiaj wysyłamy cię do więziennego psychiatryka w Leningradzie. Reszta zależy od ciebie. Co ty na to?

Co on na to? Czy ma wybór …

– …podaj długopis.

Aleksandr Lwowicz szybko podał długopis, przygotowany zawczasu. Podłożył pod arkusz teczkę. Sudoplatow drżącą ręką podpisał się Parkerem we wskazanych miejscach.

Dobry śledczy wziął przypieczętowany podpisem los byłego generała, schował do teczki.

– To rozsądnie, Paszo. Jesteś, więc, OPRAWCĄ.

Nacisnął przycisk pod stołem.

Cóż, co będzie, to będzie, pomyślał były pupil byłego generalnego komisarza. Zobaczymy, jaka to jest sprawiedliwość o ludzkiej twarzy.

Do gabinetu wszedł żołnierz konwoju z ciemnoniebieskimi naramiennikami, czapka z ciemnoniebieskim wierzchem, pistolet TT na pasu.

– Lekarza, już.

– Tak jest, towarzyszu generale.

Żołnierz konwoju odchodzi. Wkrótce do gabinetu wchodzi ten sam siwy, szczupły i niemłody kapitan służby medycznej, który pomagał Sudoplatowowi po pogadankach z towarzyszem pułkownikiem państwowego bezpieczeństwa Zajcewym.

– Towarzyszu generale…

Aleksandr Lwowicz gestem dłoni zatrzymuje kapitana służby medycznej.

– Doktorze, oskarżony Sudoplatow znajduje się w stanie ostrej psychozy. Związać mu ręce na plecach, podać zastrzyk aminazynu. Przygotować do transportu, do Leningradu, więzienna izolatka psychiatryczna. Na dzisiaj. Do czasu transportu trzymać w izolatce medycznej pod pana obserwacją. Wykonać.

Po wydaniu tych dyspozycji konwojującemu Sudopłatowa żołnierzowi, Aleksander Lwowicz mruknął pod nosem, sam do siebie:

–  To lepsze od Hrubieszowa.

EPILOG

23 grudnia 2015 r.

Wyspa Tioman, wioska Genting (Genting Village),

Malezja

Nigdy przedtem nie byli w tej części świata.

Przeciętni mieszkańcy Toronto, on lekarz-dentysta, ona właścicielka sklepu z odzieżą damską.

Ich życie, niepozbawione było codziennych kłopotów i problemów. Beztroskie bywanie na znanych salonach jednej ze światowych metropolii raczej ich nie dotyczyło. „Zdobyć wielkie miasto”, – oni oboje wiedzą jak na język codziennego zabiegania tłumaczyć ten nośny medialnie, a jednocześnie mamiący slogan.

Im niczego nie trzeba zdobywać. On urodził się w pobliżu Toronto, ona w samym mieście. Ich rodzice też nie należą do tych uprzywilejowanych, równiejszych wśród równych.

On jest potomkiem farmerów. Pradziadek, dziadek, tata, wszyscy farmerzy. Zaczynając od pradziadka, który przybył z prababcią i małą córką do Kanady po drugiej światowej wojnie. Wszystko zaczynali od zera, wszystko zdobywali ciężką pracą własnych rąk, własnym wysiłkiem, któremu towarzyszyły krew i pot. Przyjechali z Europy, gdy córeczka już była na świecie, urodziła się w czasie wojny. Także ona została potem żoną farmera, jak i reszta sióstr, czyli jeszcze trzy. Dwóch braci, wybrało sobie takie same życie, wiejskie.

Jeden z tych braci to jego dziadek. Też farmer. Jak i ojciec. Tylko wnuk zażyczył sobie zostać chirurgiem stomatologiem, pierwszy uczynił „wyłom” w ranczersko farmerskiej rodzinnej tradycji.

Rodzina nie ogłosiła z tego powodu żałobę ani anatemę. Z radością przyjęła do wiadomości jego decyzję, wspomagała w trakcie niełatwych i bynajmniej nie tanich studiów. Zresztą on też dorabiał, pracując wieczorami, jako elektryk. A w czasie wakacji chętnie brał udział w wiejskich pracach swoich ukochanych rodziców, dziadków, i innych krewniaków.

Z nią, a propos, zapoznał się nie w mieście, a właśnie w czasie letnich wakacji, ona przyjeżdżała do koleżanki, jego kuzynki. W ogromnym mieście wszyscy sąsiedzi i wszyscy obcy. Oboje od pierwszego spojrzenia poczuli nie tylko wzajemną empatię, – coś o wiele większego. Uczucie było nie tylko wzajemne, po prostu synchroniczne.

Tego nie da się racjonalnie wyjaśnić, a nawet nie trzeba. Lecz od tego momentu on i ona nie mogli już obejść się bez siebie.

Nie stanowiło problemu, że ona jest Polką, a on polsko ukraińską mieszanką. Podobnie jak on, nie pochodziła z jakiejś rodziny salonowej. Jej rodzina już od kilku pokoleń na życie zarabiała prowadząc sklep z odzieżą. Asortyment męski, damski, młodzieżowy, co pozwalało na skromne ale godne życie. Ona początkowo pracowała wspólnie z rodzicami, później wzięła kredyt w banku, i otworzyła już własny mały sklepik w Toronto.

Ich rodziny bardzo szybko polubiły się. Pomimo że jej rodzina wcześniej nie bardzo dobrze (to delikatnie powiedziane) odnosiła się do Ukraińców. Wtedy jeszcze żyli jego pradziadek i prababcia. Po bliższym ich poznaniu jej rodzice i krewniacy już nigdy nie używali takich epitetów jak „banderowski rzeźnik, ukraińska bestia” czy innych, nie mniej czułych.

Byli razem już blisko pięć lat. Jakoś tak jednocześnie pomyśleli, żeby świętować Boże Narodzenie gdzieś daleko, w ciepłych stronach, gdzie będą oglądać tylko słońce, ciepłe morze i tropikalne rośliny, słuchać śpiew ptactwa, a nocą odgłosy egzotycznej fauny. I żadnych dźwięków metropolii, czy jakiegokolwiek miejskiego szumu.

Postanowili tak rok temu, zbierali pieniądze. Przez rok uzbierali potrzebną sumę, i hej .

Zmierzch trzeciego dnia pobytu na Tiomanie.

Jutro Wigilia.

Siedzą przy stoliku na drewnianych krzesełkach. Stolik i krzesełka należą do właściciela uroczej restauracyjki, nad samym brzegiem Południowo-Chińskiego Morza.

Słońce powoli chowa się za morskim horyzontem. W ciągu dnia morze ma taki odcień zieleni, jakiego nie można spotkać w żadnym innym zakątku świata. A niebo jest takie, jakby niewidzialni aniołowie malowali je jaskrawo błękitnymi farbami codziennie rano od nowa.

Ale teraz jest zmierzch. Dlatego słońce zbiera się się do snu, i żegna morze do jutrzejszego wigilijnego rana, obdarzając go razem z niebem, swym domem, miękkimi, ale bogatymi rozmaitością kolorami boskiego spektrum, od blado-czerwonego do fioletowo-różowego.

W pół godziny morze różowieje, zanim już wkrótce nabędzie zagadkowego czarnego koloru na całą noc. Ta czerń nie jest mroczna, ani ponura. Stanowi swoisty depozyt przyszłych kolorów życia, jakie namaluje rano słońce, obudzone przez niewidzialne aniołki z wielkimi pędzlami pod przejrzystymi skrzydełkami do farbowania wszechświatowego sklepienia.

Jutro słońce ze swymi anielskimi pomocnikami przywita po 2015 raz Tego, Kto ma wkrótce przyjść na świat. A potem ustąpi swoje od początku czasów miejsce Gwiazdce Betlejemskiej. Oby Trzej Królowie nie pomylili w ciemnościach drogi do Stajenki, gdzie przy Żłóbku już klękają razem z pastuszkami ich mądre i łagodne bydlątka.

Ale w tym momencie wszystko zalała niezwykła różowość. Nawet samotne palmy nad brzegiem Południowo-Chińskiego Morza.

Różowa cisza.

Co prawda, naruszają ją od czasu do czasu przenikliwe krzyki małp w tropikalnym lesie. A dźwięki cykad tylko dodają tej nocy urody .

Oni siedzą wsłuchani w ciszę. Także w dźwięki, naruszające oraz zdobiące.

Spokoju duszy te dźwięki nie zakłócają, a to jest najważniejsze.

Niespodziewanie ona się roześmiała. On z uśmiechem pyta:

– Przypomniałaś sobie to kolędowanie?

Parę godzin wcześniej tutaj, w restauracji, pijany Angol śpiewał, a raczej wył na całą wyspę jakąś dziką piosenkę, wystukując rytm na blacie stołu puszką z piwem. Kiedy zakończył, głośno ogłosił:

– It’s my Christmas song!!!

– To moja kolęda!!!

Ona przecząco pokręciła głową, ozdobioną krótkim, ale gęstym pofarbowanym na jasny blond warkoczem.

– Nie. Coś innego sobie przypomniałam. Jak twój pradziadek rozśmieszył moich. Przy ich pierwszym spotkaniu…

…Wtedy jej rodzice oczekiwali gości w napięciu, i nie tylko dlatego, że spotkać się z jego rodziną mieli po raz pierwszy. Pradziadek podszedł do mamy, położył jej na ramię rękę pełną zmarszczek i  pigmentowych plamek, ale silną i ciepłą ze słowami:

– Wie pani, jestem w złym nastroju. Dziś nie zabiłem żadnego Polaka. Żona i dzieci schowali siekierę i wszystkie noże w domu. Czyż nie skandal!

Pradziadek powiedział to w czystym polskim języku, do tego w sposób, w jaki on jeden mógł powiedzieć. Te groźne słowa nie współgrały z łagodnym spojrzeniem ciemnych oczu. Także z zacnym wyglądem honorowego prezesa Związku Farmerów Kanady, osoby, szeroko znanej dzięki mediom w całej Kanadzie.

Prababcia wtórowała tak niebezpiecznym zamiarom pradziadka:

– Nie pozwalam ci zarąbać tak miłych ludzi, ty łobuzie. Tym bardziej rodaków. Dziś odpoczywaj!

I dodała zwracając się do jej mamy:

– Nasz prawnuk Teddy, tak naprawdę, jest Tadeuszem, takie imię z chrztu, w kościele tak jest zapisany. Na cześć mego świętej pamięci taty, proszę panią.

Pierwsze lody zostały przełamane.

Po chwili zaskoczenia jej rodzice uśmiechnęli się. A później było im po prostu wstyd. Po pewnych opowieściach prababci.

Na przykład, o tym jak pradziadek chodził nocą przez las, gdzie był ich schron, do miasta i przywiódł księdza do konającego taty prababci. W lesie było pełno bandytów NKWD, rzekomych „partyzantów”, a w mieście patrole wermachtowskie oraz schutzpolizei. Nie było łatwo przekonać księdza, który wśród nocy usłyszał, gdzie dokładnie znajduje się umierający Polak, potrzebujący niezwłocznej spowiedzi. Ta spowiedź się odbyła.

Pradziadek zmarł półtora lata temu, miał 94. Niedługo potem odeszła prababcia, była o rok młodszą.

Kiedy to się stało, jej rodzice ubrali się na czarno. I bardzo wielu innych ludzi w Kanadzie i poza niej założyło żałobny strój i czarne opaski na rękawach. W wielu domach zapalono znicze, świece. W wielu kościołach i cerkwiach odbyły się żałobne nabożeństwa.

Bo tyleż dobrego pozostawili oboje na tej ziemi.

Bo tak byli lubiani…

…Kiedy różowość wyparł zagadkowy czarny kolor, oni poszli do swego pokoju w hoteliku.

Tam ona poprosiła:

– Tadku, pokaż mi to zdjęcie.

On od razu zrozumiał o jakie zdjęcie chodzi.

Wyjął z plecaka ipad Air, włączył, poruszył palcem po ekranie. Podał jej.

Na ekranie tabletu czarno-białe zdjęcie.

Chłopak i dziewczyna.

Tacy młodzi… On silny, potężny. Ona mała i szczupła.

Twarze obojga opromienia uśmiech szczęścia.

Taki sam u niej i niego.

Chłopak trzyma w silnych dłoniach kotkę, ta spogląda w obiektyw Lejki.

Czy dzieli szczęście tych dwojga, czy pragnie wejść z nimi do Wieczności.

Tam w lesie nie było żadnej możliwości aby wywołać weselne zdjęcie, zrobione łupową Lejką.

Kasetę z tej Lejki przywieźli do Kanady jak wielki skarb. Tam były jeszcze inne zdjęcia.

Zapłacili ostatnie w tym momencie pieniądze mistrzowi fotografii w Toronto – kaseta choć z najlepszej na świecie Lejki, ale dzieliła z nimi niełatwe życiowe przygody.

Ślubu udzielił im w lesie ten sam ksiądz z Równego, jaki spowiadał konającego tatę niewiasty.

Brakowało wtedy różnych mp3, gadżetów etc.

Dlatego nie mogła usłyszeć tamtych słów Marylki Rzeckiej skierowanych do jej Myrona:

– Jakaż ja byłam ślepa, rety… Czy przebaczysz mi, łobuzie jeden?

 

PS.

Szata i szatan

Rozrywana wciąż szata, jak krwawiąca rana

Nitki białe, czerwone, żółte i błękitne

Rozrzucone, zdeptane kopytem szatana

Kiedyś zgoda i pokój, dziś nienawiść kwitnie

 

Pozszywajmy tę szatę, niech otuli Braci

Ukraińca, Polaka, niech zgoda wzbogaci

Ona naszym orężem, warunkiem wolności

Zetrzeć trza łeb intruza, co niechciany gości

 

Siejąc śmierć, strach, pożogę, mnożąc wciąż mogiły

Rwie tę szatę, lecz całkiem zniszczyć nie ma siły

To rozwściecza gadzinę, bo szata nas chroni

Kiedy cała, przed wspólnym wrogiem nas wybroni

 

Bracia z krwi są i z kości, bójki się zdarzają

Póki tyran nie miesza, wprawdzie obolali

Ale rękę na zgodę, podadzą w rodzinie

Nie rwąc szaty, tej wspólnej, co w próby godzinie

 

Chronić ma i osłaniać, choćby i zwaśnionych

Zwykła kłótnia w rodzinie, zostawia wzmocnionych

Lecz gdy miesza gadzina, to nie waśń lecz piekło

Napędzane szatańską, desperacją wściekłą

 

Bowiem wie ta gadzina, cuchnąca, szkaradna

Zdechnąć przyjdzie, bezradna będzie czarcia magia

Kiedy Lach wraz z Rusinem szatę zreperują

Nitki złączą, kolory pięknie odmalują…

 

Bracia zgodnie napawać będą oczy, serce

Po zbyt długo trwającym bólu, poniewierce

Którą kat nam zgotował, rozmyślnie, perfidnie

Prowokując wzajemne anse, i bezwstydnie

 

Ukrywając swój udział, swych pomysłodawców

Żeby świat ślepy, głuchy, nie rozpoznał sprawców

Pora teraz najwyższa, żeby znów Brat z Bratem

Znając prawdę, zeszyli uszkodzoną szatę

 

Szata, której przyświeca Boskie przykazanie

Szata, której szlachetna nazwa: Pojednanie

Zróbmy wszystko, by szata szatana zniszczyła

Szata śmiercią szatana, szata Bogu miła

Amen.

Autorzy: Tadeusz Łukaszewicz i Regina Lewandowska

04.03.2016