Zbierało się na burzę. Alternatywa nie była zbyt wesoła. Paweł z niepokojem patrzył w niebo. Był koniec lat 70. XX wieku. Wędrował samotnie przez Beskid Niski, by przejść w Bieszczady. Na swojej drodze spotykał różnych ludzi, ale zawsze na tyle życzliwych, że noc mógł spędzić pod dachem.

Do najbliższych zabudowań było ponad kilometr. W górskim terenie to dość sporo. Zza zakrętu usłyszał turkot wozu.

– Wsiadaj, zaraz lunie! – woźnica zatrzymał konia.

Był bardzo sympatycznym człowiekiem. – Mieszkam niedaleko. Przeczekasz burzę i ruszysz dalej.

Kiedy Paweł przekraczał próg, nawałnica rozszalała się na dobre.

Gospodyni, mimo swojego wieku, była bardzo atrakcyjną kobietą. Na stole pojawił się obiad. Paweł czuł się skrępowany.

– Jedz. Skąd wędrujesz? – zapytała kobieta.

Chłopak opowiedział całą swoją trasę.

– Kawałek już uszedłeś, ale jeszcze daleka droga przed tobą. Burza szybko nie odpuści. Zostań na noc, a rano ruszysz dalej.

Pawła nie trzeba było przekonywać. – Bardzo dziękuję. Mam pieniądze, zapłacę.

Gospodarz tylko machnął ręką, jakby odganiał natrętne muchy. – Zaprosiłem cię jako gościa i jako gość stąd wyjedziesz.

Ulewa za oknem przybierała na sile. Zrobiło się ciemno. Paweł rozejrzał się dyskretnie po izbie. Uwagę jego przykuła wojskowa czapka.

– Był pan żołnierzem?

– Byłem – odparł gospodarz.

Do stołu przysiadła się gospodyni. – Synku, ta ziemia to jedna wielka tragedia. Mąż cudem mnie odnalazł.

Gospodarz ukrył twarz w dłoniach. – Masz rację, Helciu…

Gospodyni podeszła do kredensu i wyciągnęła zeszyt oprawiony w skórzane okładki. Był lekko nadpalony i miał liczne ślady zabrudzeń.

– Tu wszystko jest spisane od początku do końca. Wszystko opowie ci Wojtek. Kiedy nas już nie będzie, niech ktoś pamięta, co się tutaj wydarzyło.

Gospodarz zaczął mówić powoli, jakby odczytywał obrazy ukazujące się przed jego oczami.

– Dostaliśmy rozkaz, aby dostarczyć amunicję i żywność do placówki WOP w okolicach Łupkowa. Kilkunastu ludzi, uzbrojonych po zęby, plus podwoda, na której było samo dobro – łakomy kąsek dla działających w okolicy band. Wiedzieliśmy, że bez naszego wsparcia żołnierze nie przeżyją. To była misja prawie samobójcza.

W okolicy roiło się od banderowców. Unikaliśmy wsi, szliśmy okrężną drogą. W nocy prawie nikt nie spał – atak mógł nastąpić w każdej chwili. Po dwóch dniach żołnierze byli wycieńczeni. Postanowiono znaleźć kwaterę. Zwiad doniósł, że godzinę drogi od nas znajduje się mały przysiółek.

Tam przenocowaliśmy. Wóz i część ludzi znalazło miejsce w stodole, oficer i kilku żołnierzy w chałupie gospodarza. I wtedy zobaczyłem Helcię.

Była śliczna. Wszyscy patrzyli na nią jak w obrazek. Zamiast spać, przegadaliśmy całą noc.

Dowódca zaproponował gospodarzowi ewakuację. Ten odmówił: – Mamy sąsiadów Ukraińców, ale to dobrzy ludzie. Od pokoleń żyjemy z nimi w zgodzie. Parę razy byli już tu ci z lasu – zabrali mąkę, ziemniaki, krowę, świnię kazali ubić. Ale żyć pozwolili.

Długo patrzyłem na ich chałupę, aż znikła mi z oczu. Tam została Helcia. Obiecałem sobie wtedy, że wrócę po nią, bez względu na okoliczności.

Do placówki WOP dotarliśmy bez problemów. Chłopaki byli szczęśliwi – mieli broń i żywność. Ja cieszyłem się, że do Helci było tak blisko.

Którejś nocy obudził nas alarm. „Palą i mordują!” – krzyk. Ruszyć mogliśmy dopiero rankiem. Było nas zbyt mało, by ryzykować nocą. Z Komańczy wezwano posiłki.

Kiedy zbliżaliśmy się do miejsca, ogarnęło mnie przerażenie. To był przysiółek, w którym mieszkała Helcia. Zgliszcza jeszcze się tliły. Żadnych ofiar nie było nigdzie.

Przeszukaliśmy teren w promieniu kilkuset metrów. Żadnych śladów. Usiadłem wtedy na skraju pogorzeliska i płakałem jak dziecko. Obok chałupy, pod warstwą popiołu i ziemi, dostrzegłem białą krawędź. To był pamiętnik Helci. Jedyna rzecz, jaka mi po niej pozostała.

Kilkaset metrów dalej mieszkali Ukraińcy. Kulawy starzec wlókł się w naszą stronę. Powtarzał w kółko: – Zabrali, zabrali wszystkich do lasu. Dobrzy ludzie, dobrzy sąsiedzi…

Chciałem biec, szukać. Ogarnęła mnie wściekłość i furia. Zostałem zatrzymany siłą.

Mijały tygodnie. Pewnego dnia do placówki zgłosiła się dziewczyna – łączniczka jednego z kureni. Ukraińcy powiesili jej ojca za brak kontyngentu. Mówiła, że nosi meldunki do bunkra, gdzie drukowane są gazetki i ulotki. Wspomniała, że podobno są tam dwie dziewczyny – Polki.

Chciałem od razu tam lecieć. Może była wśród nich Helcia.

Akcja musiała być szybka. Dziewczyna dała umówiony sygnał. Po chwili uniósł się właz. Dwóch drabów było już na powierzchni – zostali obezwładnieni w kilka sekund.

W środku było jeszcze pięciu. Kilku żołnierzy, w tym ja, zgłosiło się na ochotnika. Właz był wąski, bunkier głęboki. Zaskoczenie totalne. W małej izbie zamknięte były dwie młode, zmaltretowane dziewczyny. Zostały natychmiast przewiezione do szpitala. Niestety – nie było wśród nich Helci.

Mijały kolejne tygodnie. Operacja „Wisła” nabierała rozpędu. Zostałem wyznaczony do wysiedleń.

Wczesnym rankiem otoczyliśmy wieś. Żal mi było tych ludzi. Część z nich została zmuszona do współpracy z UPA. Ale byli i tacy, którzy robili to dobrowolnie – z nienawiścią i premedytacją.

Z chałup wychodzili kolejne osoby. Kobiety i dzieci płakały, mężczyźni ładowali dobytek na wozy. Żołnierze przeszukiwali domy w poszukiwaniu broni.

W pewnym momencie młody może piętnastoletni chłopak wyskoczył na koniu z jednej z obór i pognał wprost do lasu. Nikt nie strzelał – to przecież dziecko. Łatwo było się domyślić, dokąd pędził.

W tym samym momencie zrobiło się zamieszanie. Żołnierze prowadzili jakąś dziewczynę, słaniającą się na nogach. Słońce świeciło mi prosto w oczy. Usłyszałem głos. To była Hela. Żyła.

Rodzinę, która ją ukrywała, odłączono. Po krótkiej naradzie ustalono, że dołączą do polskiego transportu repatriantów. Macki UPA sięgały daleko…

Nie wierzyłem we własne szczęście.

W szpitalu Helcia opowiedziała całą historię.

Gdy tylko wojsko opuściło obejście, w nocy zjawili się banderowcy. W samej bieliźnie wypędzili wszystkich na dwór. Rodzinę popędzono w las. Jeden ze zbirów upatrzył ją sobie. Powlókł za dom. Gdy rzucił ją na ziemię, uderzyła go kamieniem w głowę. Zaczęła uciekać. Padły strzały. Kula rozorała jej ramię. Biegła, aż padła w leśnym potoku.

Kiedy odzyskała przytomność, leżała na sianie, przykryta kocem. Jak przez mgłę słyszała rozmowy po ukraińsku. „Boże, niech mnie nie męczą, niech zabiją szybko…” – myślała.

Ktoś robił jej opatrunek. – Leż spokojnie, straciłaś dużo krwi.

Zapadła w ciemność. Przez trzy dni była nieprzytomna. Młoda kobieta poiła ją gorącym naparem. – Pij, to postawi cię na nogi. Nic nie mów. Jedno słowo i wszyscy skończymy na gałęzi.

Helcia odzyskiwała siły na strychu, lecz była bardzo słaba. Kiedy przyszło wojsko, myślała, że to branka do sotni. A to było wybawienie.

Ślub odbył się, gdy tylko odzyskała zdrowie.

Po kilku tygodniach postanowiliśmy odnaleźć rodzinę, która uratowała Helcię. Mieszkali w małej wsi pod Rzeszowem. Przyjęli nas jak rodzinę.

Kiedy żegnaliśmy się, powiedziałem: – Może kiedyś będziecie mogli wrócić na swoją ziemię.

Odpowiedź była szczera i bolesna: – Za dużo ludzkiej krwi napiła się tam ziemia, by można było ją orać.

Wróciliśmy z Helcią na jej ojcowiznę. Odbudowaliśmy dom. Dzieci wykształciliśmy, poszły w świat.

Świtało, gdy Wojciech kończył swoją opowieść. Za oknem wciąż padało.

Ale gdzieś ponad górami zaczynał przebijać się pierwszy promień dnia.
Jakby sama Chryszczata chciała przypomnieć, że choć ziemia nasiąkła krwią i łzami, to wciąż rodzi pamięć.
Bo dopóki ktoś słucha i czyta te historie – ofiary nie odchodzą w zapomnienie.

Autor: Jędruś Ciupaga