W związku ze zbliżającym się Świętem Umarłych przypomniała się mi historia eschatologiczno-lustracyjna.
Umarł Wacek, dobry mój znajomy, a nawet pracownik, którego zatrudniałem sporadycznie, oczywiście na czarno w Manufakturze Artystycznej do prostych prac, wciskania urobionej gliny do form gipsowych. Nieboszczyk był bardzo złym pracownikiem, po dwóch godzinach pracy, kombinował, gdzie, a przede wszystkim, z kim się napić. Przychodziło mu to z łatwością, bo był uroczym gawędziarzem, szybko znajdował fundatora i po wymuszonej przerwie, wracał do płatnego od godziny zajęcia, pod dobrą datą. Nieutulona w żalu wdowa postanowiła ozdobić, ostanie miejsce spoczynku męża stosownym nagrobkiem i po rozejrzeniu się w proponowanych przez okolicznych kamieniarzy ofertach, którzy w dobie gospodarczej zapaści,, poza nagrobkami z lastriko, nic innego nie mieli na składzie, postanowiła sama zdobyć szlachetniejsze tworzywo dla uwiecznienia pamięci, pochodzącego z Wilna śp. Wacka.
W tym celu zaangażowała mnie, szczęśliwego posiadacza automobilu „Syrena Bosto” do odbycia z nią podróży, do słynnych na Śląsku kamieniołomów w Sławniowicach / koło Głuchołazów .
Zajechaliśmy tam koło południa. Wdowa rozpoczęła negocjacje z dyrektorem, czy też kierownikiem kopalni marmuru, gdy wtem — do gabinetu dyrektora wtargnął, filigranowy z wyglądu, ale bardzo pewny siebie i niezwykle podniecony facet. Od drzwi gabinetu zaczął wołać, który to Wodyński? Oczywiście, było nas tylko troje, więc nie mogłem się wyprzeć – i trwożliwie powiedziałem – to ja. Panie, ryknął, niech ja pana serdecznie uściskam. Pan, panie był przecież tym osobnikiem, który we wsi Branice razem z doktorem Junosza-Szaniawskim i księdzem dziekanem ks. Gałońskim , a później z księdzem Szwarcem, utworzył niebezpieczną grupę, zmierzającą do obalenia siłą socjalistycznego ustroju. Panie, wolał — ładując mi się w ramiona, co myśmy z wami żeśmy mieli. Ile było śledzenia, Ile było zmartwienia, żeby sprzęt do podsłuchu się nie zgubił. Panie, jakże jestem teraz szczęśliwy z tego, że wreszcie pana osobiście poznałem. Dyrektorowi kopalni zlecił, żeby wszystko to, co wdowa chciała, pomyślnie dla niej załatwił, a nas, wprost siłą zaciągnął do swojego domu. Usługiwała nam przygaszona kobieta, jego żona w średnim wieku. Zaczął z wdową wychylać kielich za kieliszkiem. Okazało się, że ten pełen werwy gość był szefem ochrony zakładu, wcześniej jednak, przed pójściem na emeryturę pełnił stanowisko szefa zwiadu WOP, w randze kapitana, na odcinku granicznym, w którego pobliżu mieszkałem. Facet się ślinił, próbował mnie nawet całować, wykrzykując do żony, oto czołowa siła antysocjalistyczna z Branic gości w naszym domu, dawaj ogórki, mięso i co tam masz najlepszego! Ja nie piłem, wdowa i owszem, kapitan chlał jeden kieliszek za drugim. W pewnym momencie zaczął mi bełkotać, iż w swoich szeregach mieliśmy donosiciela, bardzo bliską nam osobę, i że zaraz ujawni mi jego nazwisko. Wtedy ze strachu zamarłem, wdowę siłą wytaszczyłem z jego domu i wepchnąłem do samochodu i odjechałem w popłochu. Nie byłem bowiem jeszcze przygotowany do poznania tej tajemnicy. Nie chciałem poznać tej plugawej prawdy, tak jak, nie bardzo jestem i dzisiaj gotowy — jej przyjąć, bo dotyczy ona najbliższego mi przyjaciela z lat młodości, czy towarzyszy, ostrych jak brzytwa — działaczy formacji, do której z początkiem lat dziewięćdziesiątych ub. wieku i tysiąclecia należałem. A po latach okazało się, że nieboszczyk Wacek, też był tajnym współpracownikiem Służby Bezpieczeństwa.