„Kill Bill” Quentina Tarantino nie był dla mnie tylko filmem. Był doświadczeniem, które dotknęło najczulszych strun mojej wrażliwości , mojej miłości do Japonii, samurajskiej tradycji, lojalności, wierności sobie i niezłomnej determinacji.

Dorastałem w cieniu wielkich ekranowych opowieści na kinie Kurosawy, cyklu o Godzilli i z twarzą Toshirō Mifune, który na zawsze pozostał dla mnie uosobieniem siły i honoru. Te filmy formowały moje poczucie estetyki, uczyły mnie, że sztuka filmowa to nie tylko rozrywka, ale droga do przeżywania wartości większych od życia.

„Kill Bill” okazał się dla mnie zwieńczeniem tej drogi. W tym obrazie Tarantino nie tylko złożył hołd kinu japońskiemu, lecz także stworzył most pomiędzy kulturami. Przemieszanie samurajskiej etyki z zachodnim westernem i hongkońskim kinem sztuk walki sprawiło, że film pulsuje jak poemat rytmem miecza, rytmem serca, rytmem kina.

To dzieło tak mocno zagrało w mojej duszy, że po jego obejrzeniu przestałem już szukać wrażeń artystycznych w kinie. Zaspokoił we mnie potrzebę przeżywania sztuki filmowej w pełni. Wszystko, co pokochałem w japońskim kinie – honor, piękno ruchu, czystość gestu, absolutna determinacja, znalazło się właśnie w tej opowieści.

„Kill Bill” był dla mnie jak ostatni rozdział księgi, którą pisałem od dzieciństwa. Kiedy opadły napisy końcowe, poczułem, że domknęło się we mnie coś bardzo ważnego i że od tej pory mogę nosić to doświadczenie jak talizman.