Wykorzystałem jeszcze kawałek urlopu i wróciłem wcześniej do domu. Miałem więc czas, aby usiąść spokojnie w moim kolorowym pokoju przy kawie. Za oknem pogoda taka, jakby Bóg chciał zakpić z wyznawców ocieplenia klimatu. Aż mi się ich żal zrobiło. Z głośników leciała muzyka Greta van Fleet. To całkiem nowy zespół, ale gra jak Led Zeppelin lub nawet Sisters of Mercy. Myślałem, że już nikt tak nie potrafi.
Obok, na sofie, położyła się Sonia i udawała, że też słucha. Wydaje mi się, że raczej zastanawiała się, co ja tu robię o tej porze. Otóż ja piłem sobie spokojnie kawę słodzoną cukrem kokosowym. Ten cukier ma charakterystyczny smak, dlatego nie do wszystkiego pasuje, ale akurat do kawy pasuje idealnie. Po prostu chciałbym, abyście poczuli tę atmosferę tamtego dnia. Takie absolutne rozpasania, że siedzę i nic. Mógłbym się nawet położyć. Tylko wtedy będzie można zrozumieć to, co się stało później.
Bo później, w tym miejscu pulsującym krzykliwymi kolorami, wypełnionym mocnymi dźwiękami trochę psychodelicznej muzyki oraz zapachem kawy z kokosową nutą, pomyślałem sobie, że na przekór wszystkim jestem szczęśliwym człowiekiem.
Oj, człowieku, uważaj z takimi tekstami. W amerykańskich filmach po takiej scenie natychmiast padłby strzał jakiegoś irańskiego terrorysty i po bohaterze zostałaby tylko krwawa plama na kolorowym dywanie. Ale mnie znowu się udało i nikt do mnie nie strzelał. Jeszcze nie.
Było nawet gorzej, gdyż do przyjemnego nastroju dołączyło mi się jeszcze uczucie satysfakcji, że tego swojego dzisiejszego szczęścia nie odziedziczyłem po jakimś komunistycznym dziadku. Sam je sobie wydrapałem pazurami. A łatwo nie było. Bo zamiast mieć dziadka w partii, ja się przyłączyłem do antykomunistycznej opozycji. To się mści na człowieku przez całe życie.
Tym bardziej, że włączyłem się do działań opozycyjnych w najgorszym możliwym momencie – w czasie stanu wojennego i nigdy nie załapałem się do ekskluzywnego grona styropianowych kombatantów, którzy uczestniczyli w strajkach sierpniowych lub strajkach studenckich. Nie mogłem więc liczyć na nagrody, natomiast zawsze mogłem liczyć na kary. Bo byłem przecież chłopcem od roznoszenia ulotek i dostawania w dupę podczas demonstracji. Ale my to robiliśmy dla idei! I mamy to, co chcieliśmy – czyli hasła i sztandary.
A później, po studiach, poszedłem do pracy w szkole jako nauczyciel historii. Po prostu niczego głupszego nie mogłem wymyślić. A przecież mogłem iść na prawo (zdawało się te same egzaminy) i być dzisiaj świętą krową. Ale mnie się wydawało, że znajomość historii będzie bardzo ważna przy budowie nowej Polski po komunizmie. Taki był ze mnie skończony idealista, czyli idiota.
Problem polegał na tym, że my żadnej nowej Polski nie zbudowaliśmy. Dostaliśmy starą Polskę w nowym opakowaniu. A przy tym ostro nam zapowiedziano, abyśmy nie robili żadnej rewolucji. Bo za parę lat, 5–10–15, wszystko się samo naprawi, gdyż tak właśnie działa wolność, demokracja i wolny rynek. No więc czekamy.
W ten sposób minęło 36 lat i dopiero teraz uświadomiłem sobie, jak bardzo daliśmy się oszukać. W konsekwencji wciąż mamy to samo państwo komunistyczne – z arogancją władzy, partyjniactwem i całkowicie ubezwłasnowolnionym społeczeństwem. Zmieniła się tylko nazwa i ludzie przy władzy. Ja to sobie wreszcie uświadomiłem, ale są tacy, którzy nadal tego nie rozumieją i wciąż czekają, aby z czasem zrobiło się lepiej.
Otóż lepiej nie będzie. Bo nic się samo nie robi. Jeżeli chcemy, aby było lepiej, musimy zrobić, aby było lepiej. Nikt tego za nas nie zrobi: ani Unia Europejska, ani Ameryka, ani nawet wolny rynek. Jeżeli chcemy mieć dobrą edukację – to musimy zrobić dobrą edukację. Jeżeli chcemy mieć dobre państwo – to musimy zrobić dobre państwo. Jeżeli tego nie zrobimy, będzie gorzej.
I jest gorzej. Oczywiście nie w sensie technicznym, gdyż jakiś tam postęp zawsze jest. Ale pod względem moralno-organizacyjnym wychodzi nam coraz bardziej, jak słoma z butów, że komunizmu nie obaliliśmy. A ta niby transformacja w 1989 roku była jak bunt niewolników w starożytnym Egipcie, gdy przywódcy buntu po zwycięstwie zmieniali się we właścicieli niewolników. Dlatego historia stała się niebezpieczna. Gdy mówiłem na lekcjach historii o kryzysie komunizmu w latach 70., to tak jakbym krytykował współczesną Polskę.
Dlatego znajomość historii zaczęła wszystkim przeszkadzać. Bo psuje nastrój, a dobre samopoczucie jest przecież najważniejsze. Wymyślono więc teorię, że patrzenie w przeszłość utrudnia rozwój, dlatego powinniśmy patrzeć wyłącznie w świetlaną przyszłość. Bo przeszłość mamy taką, jaką mamy – niezbyt radosną – co hamuje postęp, gdyż skłania do ostrożności. Natomiast przyszłość możemy sobie wymyśleć jaką chcemy i dzięki temu będziemy parli do niej bez żadnych wątpliwości.
Tak więc jako nauczyciel historii zostałem wystrychnięty na dudka przez bieg historii. Okazało się bowiem, że sposobem na uniknięcie starych błędów była nieznajomość przeszłości. W tej sytuacji postanowiłem zostać dyrektorem szkoły.
To jeszcze głupszy pomysł niż bycie nauczycielem. Bo dyrektorowanie u nas to polowanie z nagonką, w którym zwierzęciem łownym jesteś ty. Każdy chce cię dorwać. Nikt przecież nie lubi dyrektorów. A upolowanie dyrektora szkoły wciąż jest niezłą zdobyczą, pomimo tego, że sama oświata nie jest nic warta.
Ktoś mi kiedyś powiedział, że to nawet ma sens, gdyż dyrektorzy są w ten sposób hartowani. Kto przetrwa, jest twardy jak stal. Dzięki temu mamy najlepszych dyrektorów szkół na świecie. Oryginalna teoria. Ale ja myślę, że nasza autoagresja nie jest wcale pomysłem na testowanie jakości ludzi, ale chorobą, którą zaraziliśmy się w okresie komunizmu. Ten nowotwór nas zeżre od środka. I w końcu nas zeżre.
W każdym razie ja przetrwałem. Czyli jestem jak stal. Po 12 latach walki odszedłem ze szkoły z tarczą i poszedłem do oświatowych urzędów. Do dzisiaj jednak czuję się solidarny z dyrektorami szkół. Jesteście najlepsi i najgorzej traktowani! Ale to Polska właśnie.
A ja teraz tu sobie siedzę i zachłystuję się dźwiękami, zapachami i kolorami. Bo udało mi się przetrwać. W Polsce to wielki sukces. Tu się przecież wciąż żyje jak pod okupacją. Musisz więc uważać na każdy krok i ważyć każde słowo. Nikt ci tu nie daruje błędu. Dlatego żyjemy w nieustającym lęku.
Gdy jesteś za granicą, zadziwia cię spokój i pewność siebie mieszkańców. Oni mają poczucie, że wszyscy będą ich wspierać, gdy dojdzie do jakiegoś kryzysu, a ich państwo jest po ich stronie. My natomiast mamy pewność, że wszyscy będą przeciwko nam, a przyczajone państwo rzucić się nam do gardła. Dlatego wychodząc z domu nigdy nie mamy pewności, czy bezpiecznie wrócimy. Jeżeli uda nam się wrócić, jesteśmy szczęśliwi. A jednak, gdy zadzwoni telefon, drżymy z niepokoju. Bo to może być zły znak.
Ale ja tu jestem i słucham Greta van Fleet. Więc tym wszystkim, którzy chcieli mnie dopaść, pokazuję uniesiony w górę środkowy palec. Byliście na mnie za słabi. Zaczynam od esbeków z ulicy Lutomierskiej. Ale lista jest długa.
Zostaw komentarz