Ponawiam pochwałę prowincjonalności. Mojego właściwie życiowego statusu, bo gdzież miałbym nabrać szlifów wielkomiejskiego sprytu, stołecznej wyższości, jeśli rok mieszkałem w Złoczowie, 18 lat w Wadowicach, rok w podwarszawskim Radzyminie, prawie dwa lata w Starogardzie Gdańskim, 45 lat na wsi, która ze względu na specyfikę była nazywana opolskim szajbenbaden, a ostatnie 12 lat w nadwiślanym kurorcie słynącym z największych w Europie tężni solankowych. Przez całe bowiem , moje dotychczasowe życie funkcjonowałem w przestrzeni, w której wszyscy się znali, odnotowywali i co najważniejsze zapamiętywali na kolejne pokolenia każdy wybryk, niecny uczynek, każde łajdactwo.
To oczywiście było handicapem, jak się to teraz modnie określa do rozwinięcia skrzydeł, robienia oszałamiającej kariery niekiedy po trupach, bo któż by się liczył ze zdaniem — dojeżdżającego na salony polityczne prowincjusza ? Zawsze był gdzieś z tyłu.
Teraz, jednak kiedy jestem, jak to określiła mnie na Fb podniecona rują wyborczą -70 letnia adwersarka… sflaczałym starcem i czytam przygnębiające skargi ludzi mieszkających w większych miastach, owych nieprowincjonalnych metropoliach na dostęp do służby zdrowia, wysokie ceny czynszu, artykułów spożywczych itp., chwalę sobie swoją prowincjonalność, która właściwie ogarnia moje potrzeby, w której… wszędzie jest blisko, a w dodatku w moim miasteczku wszędzie jest równo, nigdzie też nie ma pod górkę, a jedynymi emigrantami, których znam, są otaczający mnie czułą opieką lekarze tak, że niekiedy myślę, iż żyję w lepszej Polsce niż ci, co tak narzekają.

Moja zatem rada, absolutnie niezwiązana z bieżącą, polityką. Jeśli Wam jest źle — przenieście się na prowincję, gdzie woda czysta, trawa dłużej zielona, a miejsca na cmentarzach dostępne od ręki i niedrogie.