I znowu dałem się oszukać przez domowe ciepło i dopiero po wyjściu z bramy uświadomiłem sobie, że jest ponura, jesienna plucha. Ostry deszcz uderzył mnie w twarz zimnymi strugami, do czego nie byłem przygotowany. Dlaczego nikt mnie nie uprzedził, że pada – pomyślałem z pretensją do całego świata.

 

Ale nie chciało mi się szukać parasola. Owinąłem się więc szczelniej połami rozpiętego płaszcza, bo przecież przed wyjściem z domu nie przyszło mi do głowy, że powinienem się zapiąć, i szybkim krokiem ruszyłem w stronę samochodu. Gdy już włączyłem silnik i wytarłem wodę z twarzy, zobaczyłem, że przednią szybę całkowicie mi zasłania przepiękna kompozycja z jesiennych liści. Co dziwniejsze, fantastyczne barwy tych liści były jaskrawo podświetlone przez promienie słońca. Skąd się wzięło słońce w tym maksymalnie pochmurnym dniu szarej jesieni?

 

Nie miałem jednak czasu zastanawiać się nad tym, gdyż miałem dużo ważniejsze sprawy na głowie. Otóż siedząc w suchym i powoli rozgrzewającym się wnętrzu mojego samochodu, wsłuchując się w rozkoszne dźwięki „Another Love” Toma Odella, zastanawiałem się, czy mam teraz znowu wysiąść z samochodu na ten zimny deszcz, aby odlepić z szyby kolorowe liście. To był poważny problem.

 

Oczywiście wybrałem bardziej ergonomiczne zachowanie i włączyłem wycieraczki. Coś tam mi z szyby spadło, a coś nie spadło, ale w gąszczu liści zrobiła się jednak wystarczająca luka, abym mógł wyjechać z parkingu.

 

Więc jadę w strugach deszczu, wypatrując pasów na drodze. Nie jest to łatwe, gdyż te linie nie były chyba malowane od czasu upadku PRL-u. Więc ich nie widać ani w deszczu, ani w pełnym słońcu, a przy ładnej pogodzie widać je tylko troszkę. Ale się do tego przyzwyczailiśmy i jakoś sobie radzimy. Przecież nawet do wojny na Ukrainie można się przyzwyczaić, więc do braku linii na drodze tym bardziej.

 

Na przykład w czasie deszczu jest taka technika, aby zamiast na niewidoczne linie patrzeć na koleiny odciśnięte na mokrym asfalcie przez samochody jadące przodem. I to się sprawdza. Jeżeli uchwycisz taką koleinę, możesz jechać dość pewnie, że jedziesz dobrze swoim pasem, nawet jeśli go nie widzisz. I nawet jeżeli nie jedziesz dokładnie swoim pasem, to nic nie szkodzi, bo nikt inny też nie jedzie właściwym – wszyscy jadą swoimi koleinami odciśniętymi w deszczu, które można uznać za jesienne pasy na polskich drogach. I jest dobrze, bo jakoś sobie radzimy, bo my, Polacy, doskonale się sprawdzamy w czasie wojny i katastrofy, a tam gdzieś dalej budowane są dla nas wspaniałe autostrady. Nie można mieć wszystkiego naraz.

 

A wtedy w jakiś przedziwny sposób skojarzyło mi się to z moją spłuczką w toalecie, zepsutą już od kilku miesięcy. Nie tak, że jest całkiem zepsuta, ale tak jak z polskimi drogami – jakoś sobie radzę po swojemu. Tu coś docisnąłem, tam wygiąłem i spłuczka działa na słowo honoru. Oczywiście trzeba być bardzo ostrożnym, ale jeżeli z czułością korzystasz z toalety, jest wszystko w porządku.

 

Problem bowiem polega na tym, że nie mogę znaleźć specjalisty, który naprawiłby taką pierdołę. Wszyscy remontują wielkie budynki publiczne lub budują domy dla elity za duże pieniądze, więc nie chce im się marnować czasu na naprawę spłuczki w toalecie. Dlatego to mi się skojarzyło z budową autostrad i malowaniem pasów na drogach. Bo jeżeli tuczymy firmy budowlane gigantycznymi inwestycjami, to nikomu nie opłaca się wykonywać drobnych prac remontowych. W konsekwencji tam, gdzie my żyjemy, robi się coraz gorzej, ale za to gdzieś dalej budowane są z zapałem nowe piramidy za wielkie pieniądze.

 

I zrobiło się jeszcze bardziej ponuro, jak to jesienią. Dla poprawy nastroju przełączyłem muzykę na program informacyjny. Od razu zrobiło się lepiej. Był to jeszcze ten czas, gdy Stany Zjednoczone miały przekazać Ukrainie rakiety dalekiego zasięgu Tomahawki. Później Trump to zepsuł, ale wtedy jeszcze radosny entuzjazm dziennikarza radiowego udzielał się słuchaczom. Bo oto po raz kolejny zapowiadano wielkie zwycięstwo Ukrainy nad Rosją. Bo z Tomahawkami ukraińska armia na pewno przepędzi ruskich aż za Ural. Od razu zrobiło się bardziej optymistycznie, a jesień stała się mniej ponura – być może gdzieś na horyzoncie można nawet było zobaczyć skrawki błękitnego nieba.

 

Było to bardzo potrzebne akurat w tym momencie, gdyż właśnie wjechałem w strefę remontu drogi. „Remont” to może trochę za dużo powiedziane, gdyż przecież padał deszcz, więc nie było tam żadnego robotnika, ale przynajmniej zerwano asfalt z dwóch pasów ruchu i wciśnięto nas wszystkich na jeden pas. Natychmiast zrobił się gigantyczny korek i gdyby w radiu nie leciały te radosne informacje o Tomahawkach, zapewne dzisiejszy poranek stałby się nie do zniesienia.

 

A tak nie było tak źle. Przedzierając się przez martwą strefę remontu, mieliśmy czas na nawiązanie relacji z sąsiednimi kierowcami. Przekazywaliśmy sobie znak Victorii na znak naszej radości, że Ukraina dzięki amerykańskim rakietom znowu dowali ruskim. Niektórzy płakali ze szczęścia. Po prostu był to wspaniały dzień. Później Trump dał się oszukać Putinowi i znowu zaczął mówić o pokoju zamiast o wysłaniu rakiet, ale tamtego dnia byliśmy jeszcze pewni wielkiego zwycięstwa. A w życiu liczą się tylko chwile.

 

I właśnie wtedy, gdy dziennikarz z entuzjazmem mówił o amerykańskich rakietach dla Ukrainy, uświadomiłem sobie, że ta droga, z tym gigantycznym korkiem wywołanym przez remont, prowadzi również na cmentarz. Nie ma mowy, aby ten remont zakończył się przed Świętem Wszystkich Świętych. Jak można taką drogę rozwalić w takim momencie? A można. Co tu się będzie działo podczas Święta Zmarłych?

 

I eureka – zrozumiałem, że wojna na Ukrainie jest nam strasznie potrzebna. Bo musimy mieć przecież jakieś swoje zwycięstwa. Cóż radosnego mógłby powiedzieć w dzisiejszy ponury poranek radiowy dziennikarz, gdyby nie wojna na Ukrainie?