To było tego samego dnia lub może jakiegoś innego, gdy próbowaliśmy dotrzeć do znajomych, nie znając adresu, ale mieliśmy silne przekonanie, że jeżeli skręcimy w lewo od wielkiej kałuży, to dojdziemy do właściwego bloku, a dalej wystarczyło minąć zieloną ławkę z wyrwanymi deskami z lewej strony i śmietnik z wysypanymi śmieciami z prawej strony, aby dojść do właściwej klatki. Domofon był od wielu lat zepsuty, ale drzwi też się nie zamykały, więc musieliśmy tylko wejść i wspiąć się na właściwe piętro, które zawsze rozpoznawaliśmy po otwartym oknie, które było zablokowane z doniczką z wyschniętym storczykiem. I już.

I wszystko byłoby dobrze, ale kałuży nie było. Przecież ona zawsze tu była. Nie byle jaka, ale tak wielka jak miejski basen. Nie mogła zniknąć ot tak. Była przecież znakiem rozpoznawalnym dla wszystkich mieszkańców osiedla i przyjezdnych gości. Dzięki niej adres tu wcale nie był potrzebny. Natomiast brak kałuży wszystko zmieniał.

Zacząłem więc pokrzykiwać na żonę, że jak ona tak mogła bez adresu i tylko na kałużę. „Sam też mogłeś wziąć adres. Łapki ci ucięło, czy co? Szowinisto jeden.” To prawda, że mogłem wziąć, ale po co? Byliśmy tu już wiele razy i zawsze tu była kałuża, nigdy nie mieliśmy problemu z trafieniem.

Więc tego dnia przeżyliśmy chwilę prawdziwej grozy. Jakoś się udało, ale łatwo nie było. Orientacyjnie ustaliliśmy, gdzie powinna być kałuża, której nie było i jakoś dotarliśmy. Nasze spotkanie od początku jednak było napiętnowane pretensjami, gdyż mieliśmy żal do znajomych, że nie powiadomili nas, iż ich osiedle tak bardzo się zmieniło w ostatnim czasie. Bo zakończył się remont, który trwał tu przez cztery lata, i chociaż nikt nie wiedział, co właściwie remontowano, bo po zakończeniu remontu nic się nie zmieniło, poza tym, że remontowa ekipa zabrała ze sobą kałużę, która okazała się być mobilną częścią ich wyposażenia.

W każdym razie weszliśmy i usiedliśmy, a gospodarze postawili wino. Żyjemy jednak w czasach, które zachłysnęły się otwarciem na świat, więc zamiast dać nam się napić, zaczęli pokazywać butelkę udowadniając, że ich wino było oryginalne. Bo oryginalne wino miało napisy wykute złotą farbą, a nieoryginalne miało srebrne literki. Na dowód podtykali mi pod nos butelkę. Było to jednak ekskluzywne spotkanie na bardzo wysokim poziomie, dlatego wszystkie światła były elegancko wygaszone, a w migotliwym blasku świec odróżnienie odcienia złotego od srebrnego było wyczynem ekstremalnym, który przerastał moje możliwości. Niemniej okazałem należyty zachwyt nad oryginalnością butelki, aby możliwie najszybciej przejść do konsumpcji jej zawartości.

Później pamiętam, że trzymałem w ręku kieliszek, a wtedy jeszcze nie wiedziałem, że kieliszek z winem poprawnie należy trzymać za nóżkę, więc trzymałem go byle jak i wpatrywałem się w odbicie ognia pływające w czerwonym winie. Wokół mnie słychać było dźwięki radosnej rozmowy polegającej na składaniu szczegółowych relacji ze szczęśliwych wydarzeń, których doświadczyliśmy od ostatniego naszego spotkania. Przede wszystkim dowiedziałem się, gdzie kto był na wakacjach, w których jadał restauracjach – z podziałem na te, które zasługiwały na uznanie oraz rozczarowujące poziomem – co kto sobie kupił i co wyrzucił. Później do tego dołączyliśmy wymianę opinii o najwyżej cenionych przez nas samochodach, zręcznie nadając tej części rozmowy formę zbierania przedzakupowych rekomendacji. I był jeszcze fragment o najlepszych filmach i najlepszych książkach. Na tym właśnie etapie, a właściwie już dużo wcześniej, zaczynało się robić nudno. Nasza rozmowa spowalniała i zaczęła grzęznąć tak jakby w gliniastej mazi, a wreszcie zaczęła się rozpadać na strzępy, rozszarpywana męczącymi okresami napiętego milczenia.

Ta cisza pomiędzy relacjami o zdarzeniach i przedmiotach dała mi czas na zastanawianie się, co się właściwie stało, że te nasze spotkania z pobudzających i radosnych zmieniły się niepostrzeżenie w relacjonowanie naszego „udanego życia”. A kiedyś się kłóciliśmy. Rozmawialiśmy przecież o trudnych sprawach i mieliśmy różne zdania. Nie baliśmy się wyrażać niepopularnych opinii. Ale nie było przy tym miejsca na nudę. Za to nie mieliśmy oryginalnego wina z nalepką grawerowaną złotymi literami. Coś za coś. Nie mieliśmy nawet wina grawerowanego srebrnymi literami. Mieliśmy tylko wino patykiem pisane. Tak jakbyśmy naszą radość i wolność sprzedali za drogie gadżety.

Lub też tak jakby ten ukryty lęk i udawana radość były zapowiedzią czegoś mocniejszego niż tylko przemiany obyczajowe. Aż bałem się pomyśleć, co mogło się za tym kryć. Tak jak boję się myśleć o przyszłości. Zacząłem więc usilnie szukać tematu, który mógłby zagłuszyć tę niepokojącą ciszę. Wiem, mam, to będzie hit, że do salonu chcę kupić nagłośnienie na poziomie Hi-End, aby życie stało się lepsze. Dzięki temu rozmowa potoczyła się już wartko i bez przestojów o wpływie kabli z miedzi beztlenowej na jakość przestrzennego dźwięku.