W ramach oswajania się z przekroczeniem osiemdziesięciu lat próbuję sobie przypomnieć postacie staruszków i staruszek, z którymi w jakiś sposób się zetknąłem. Porównać ich warunki życia, w jakich egzystowali z moimi Tragedia, bo wszyscy poza nielicznymi wyjątkami byli bardzo biedni, ledwo im emerytury starczały na opłacenie niezbędnych wydatków.
Stąd to też, utrwalił się w mojej pamięci zapach gotowanej kapusty, jakim przesiąknięte były sienie, równie wiekowych domostw. Kapusta była bowiem ich podstawowym pożywieniem. Gotowana, smażona, okraszona albo Ceresem, albo smalcem. Zaspokajała głód, dostarczała składników nie tylko energetycznych, ale i mineralnych, witamin, przeciwdziałała zmorze sędziwego wieku zaparciom.
Seniorzy mojego dzieciństwa załatwiali się do wiadra, które po wypełnieniu było wynoszone do wspólnego dla danej kondygnacji klozetu. Niekiedy były to uszeregowane wychodki, przynależne przeważnie do dwóch mieszkań. Na wyższych piętrach prowadziły do nich balkony.
Głównym problemem, nawet ważniejszym od przygotowania jedzenia, bo w końcu, ktoś litościwie mógł się nim ze starowinką podzielić, było ogrzanie zawilgoconej w wielu przypadkach nory. Wymagało to zgromadzenia odpowiedniego kapitału, żeby kupić węgiel… i mozolnego, wiaderko, za wiaderkiem schowania go w komórce.
Na kilkadziesiąt zapamiętanych przypadków, tylko p. Badak i profesor Kawaler byli ateistami, dla pozostałych, głównie wdów i starych panien kościół był drugim, jakże wspanialszym od tego zajmowanego mieszkaniem.
Ci staruszkowie i te staruszki pewnie były młodsze ode mnie, niż ja teraz jestem. Przeważnie byli zgorzkniali, zgorzkniałe niewyobrażający sobie tego, że życie nie musi być pasmem udręki, cierpienia, niesienia przez lata krzyża, perspektywa rychłej śmierci nie budziła w nich lęku, koniec życia kojarzył się im bardziej z odpoczynkiem, niż biologicznym unicestwieniem.
Zostaw komentarz