Nie jestem wrogiem Chin. Powiem więcej, nie jestem wrogo nastawiony do nikogo, tylko dlatego, że jego wrogiem jest Ameryka. Nie widzę więc żadnego powodu, aby odczuwać niechęć do Chin.

Ach tak, prawda, Chiny są komunistyczne. Tylko co mnie to obchodzi? Nie jestem psem Pawłowa, którego można szczuć komunizmem na Lumumbę, Allende, Wenezuelę, Kubę czy Chiny. Jeśli ktoś nie wpycha mi się z komunizmem do domu, ja nie wpycham mu liberalizmu, demokracji czy wolnego rynku.

Skoro więc ani komunizm, ani wróg Ameryki nie definiują mojego stosunku do Chin, to co właściwie o nich wiem? Otóż Chińczycy stworzyli jedno z najstarszych państw świata, które przez tysiąclecia zachowało ciągłość rozwojową i wykształciło własną cywilizację Państwa Środka, opartą na przekonaniu, że świat kręci się wokół nich. Taki jakby chiński system sinocentryczny.

To przekonanie skutkowało specyficzną izolacją — nie fizyczną, ale ideową. Chiny żyły w przeświadczeniu, że niczego od świata nie potrzebują, natomiast świat cały czegoś od nich chce. Nie przyjmowały więc cudzych idei ani pomysłów, ale godziły się, aby inni zapożyczali chińskie rozwiązania. Było to dla nich dość oczywiste.

Przez całe stulecia to działało. Czasami jacyś wściekli koczownicy podbijali Chiny, ale absolutnie nic się nie zmieniało. Najeźdźcy, poza zniszczeniami, nie pozostawiali nawet rysy na chińskiej cywilizacji, natomiast sami szybko ulegali sinizacji. Było to więc tak jakby ktoś wrzucił kamień do jeziora. Przez chwilę po wodzie rozchodziły się kręgi, a po chwili woda znowu była gładka i niezmącona.

Aż pojawili się europejscy barbarzyńcy z całą swoją arogancją. I stało się coś niewyobrażalnego: zamiast uznać autorytet starożytnej chińskiej cywilizacji, z pogardą zaczęli ją zmieniać. Nie z powodu swojej wyższości cywilizacyjnej, ale dlatego, że dysponowali przewagą militarną i techniczną.

Ludność chińska w pierwszym momencie z tym sobie nie poradziła. Nigdy wcześniej nie doświadczyła takiego upokorzenia. Działało to jak zaraza, niczym w filmach o inwazji obcych, zarażeni Chińczycy zaczynali patrzeć na świat oczami kolonizatorów i dochodzili do wniosku, że ich starożytna cywilizacja jest kompromitująco przestarzała. Pod hasłem modernizacji zaczynali się więc na gwałt westernizować.

Oczywiście, że cywilizacja chińska była anachroniczna, bo rozwijała się w ideowej izolacji jako Państwo Środka przez tysiące lat. Westernizacja nie oznaczała jednak postępu. Odebrała Chińczykom godność i marginalizowała ich państwo w stosunku do zachodniego świata. Z dnia na dzień wielki naród stał się w ten sposób pośmiewiskiem świata, nieporadnie małpując zachodnią cywilizację.

Chińczycy nigdy nam tego nie zapomną. Mówię „nam”, ale tak naprawdę chodzi o was, którzy zbudowaliście swoje bogactwo na niszczeniu innych społeczeństw. I nie pomoże wam udawana tolerancja, narzucana wszystkim z tą samą kolonialną arogancją jak zawsze.

Więc czeka was/nas wojna okrutna, bo cywilizacyjna. Wcale nie musi mieć formy militarnej, a jednak będzie bezwzględna. Jej celem będzie upokorzenie zachodniej cywilizacji tak mocno, tak jak upokorzono Chińczyków.

Bo nie jest prawdą, że zachodni imperialiści nie przyczynili się do kryzysu chińskiego państwa, ale go wykorzystali. Kolonializm nie był padlinożerczy, ale morderczy. Nie żerował na padlinie, ale zabijał. Chińska cywilizacja była anachroniczna, ale nie upadła. Dopiero pojawienie się Europejczyków i Amerykanów zrujnowało Chiny poprzez obnażenie jego słabości.

Oczywiście w przeszłości w Chinach zdarzały się wojny domowe, bunty, zmiany dynastii. Także dynastia Qing znajdowała się w stanie upadku jeszcze przed najazdem kolonialnym. Ale to były tylko kręgi na wodzie, które przemijały bez naruszenia fundamentu kulturowego chińskiej cywilizacji. Natomiast zderzenie z Zachodem podważyło chińską tożsamość. Nigdy wcześniej żaden barbarzyński najazd nie wyrządził Chinom tyle szkody.  Nikt wcześniej nie narzucił Chinom swojej wizji świata.

Możemy to zilustrować konkretnym przykładem chińskiej korupcji. Bo nie było żadnej korupcji. Po prostu tradycyjne mechanizmy organizacyjne nazwano słowem wywodzącym się z zupełnie innego kręgu kulturowego. I nagle Chińczycy uwierzyli, że to co robili przez tysiące lat było złe.

Państwo chińskie funkcjonowało w oparciu o teatralny despotyzm władzy centralnej i rzeczywistą decentralizację — niezbędna do skutecznego zarządzania tak olbrzymim państwem. Na przykład administracja fiskalna miała bardzo dużą niezależność. Poborcy sami regulowali wysokość podatków, opłacali lokalną administrację, finansowali lokalne inwestycje i udzielali wsparcia miejscowej ludności w czasie kataklizmów. Tyle tylko, że nie było to sformalizowane, ale uznaniowe i opierało się na relacjach osobistych.  Dopóki jednak poborcy zachowywali umiar i wszyscy byli zadowoleni — system działał sprawnie. Jeżeli jednak nadmierne obciążenie fiskalne wywoływały niezadowolenie ludności lub do budżetu wpływało za mało podatków – poborców karano z despotyczną bezwzględnością. Mimo swojej brutalności i umowności, ten system podatkowy zapewniał skutecznie funkcjonowanie państwa chińskiego przez całe wieki.

Ale przyszli Europejczycy i nazwali to korupcją. Bo europejscy doradcy cesarza nie mogli zaplanować sztywnego budżetu. Nie można było bowiem precyzyjnie określić dochody państwa. Dlatego, pod hasłem walki z korupcją, zaczęli forsować reformy mające „usztywnić” system podatkowy. W chińskich realiach wywołało to jednak chaos, gdyż nie pasowały do nich zachodnie zasady.

W ten właśnie sposób chińska cywilizacja ze szczytu najwspanialszego Państwa Środka gruchnęła na dno. I nie chodzi o podbój, ale o upokorzenie. Dlatego Chińczycy są teraz bardzo zdeterminowani, aby zemścić się na Zachodzie. To pragnienie przebija niemal z każdego zdania każdej chińskiej powieści, którą czytałem. Trzeba tylko umieć to odczytać.

Problem polega jednak na tym, że ludzie Zachodu tego nie potrafią, gdyż są tak samo zakochani w sobie, jak Chińczycy byli przed zrujnowaniem ich państwa. Dlatego nie poczuwają się do winy i nie przychodzi im przez myśl, że ktoś mógłby gardzić ich wspaniałą zachodnią cywilizacją. Czyli świat tak jakby się odwrócił.

No i oczywiście jeszcze chiński komunizm, który ma być gwarancją, że Chiny nigdy nie dorównają Zachodowi. To prawda, jeżeli ktoś patrzy na chiński komunizm jak na komunizm, to trzeba przyznać, że komunizm przegrał z demokracją i wolnym rynkiem. Ale chiński komunizm jest naprawdę zmodernizowaną wersją chińskiego cesarstwa. W konsekwencji nie toczy się spór pomiędzy komunizmem i wolnym światem liberalno-demokratycznym, ale trwa rywalizacja pomiędzy nowoczesną wersją chińskiego cesarstwa i anachroniczną wersją Zachodu.

I to się może źle skończyć. Bo nie trzeba było drażnić chińskiego olbrzyma. Być może dawna chińska cywilizacja była anachroniczna, ale nikomu nie zagrażała. Była zwrócona do środka i skupiona na sobie. A teraz odmłodniała, jest ekspansywna i żądna zemsty. I nie sądzę, aby zdołał ją powstrzymać Zachód, pogrąża się w starczej demencji. Dlatego szkoda, że my chcemy umierać za Zachód, jak żona hinduskiego radży,