Udało mi się wreszcie wyjechać na Węgry … lub w Węgry… Skoro mówienie „na Ukrainie” jest złe, bo świadczy o braku szacunku, to też chyba należy mówić, że pojechałem w Węgry, bo ja szanuję Węgrów!

Wyobrażacie sobie, że można dorobić taką ideologię do okolicznika miejsca? A my to łykamy i koślawimy swój język, a oni za to dają nam po mordzie czerwono-czarną flagą. I ja im się wcale nie dziwię, bo głupota mnie także wnerwia.

A może znowu źle powiedziałem, mówiąc o Węgrach. Raczej należało powiedzieć, że ja Węgierki i Węgrów szanuję. Użycie samej formy męskiej jest też przecież chyba jakimś szowinizmem. Mam tylko problem z tym, że węgierka to dla mnie nieodmiennie śliwka. Takie męskie zboczenie.

No więc pojechałem w te Węgry, głównie dlatego, aby nie lecieć samolotem, gdyż latać nie lubię, ale wmówiłem wszystkim, że będzie to dla mnie podróż sentymentalna, gdyż w młodości wyjazd na — to znaczy w — Węgry był moją pierwszą wyprawą zagraniczną.

I z tamtej podróży wywiozłem cudowne wrażenia. Pomijając już nawet fakt, że byłem wtedy młody, ale Węgry były cudowne, gdyż uczyniono z nich barwną wizytówkę komunizmu. Dlatego Węgrom i Węgierkom pozwolono na więcej. Budapeszt mienił się więc blaskiem nowoczesności i tysiącami kolorów, co robiło olbrzymie wrażenie na człowieku wychowanym na łódzkim blokowisku.

Mało tego, gdy później wyjechałem na prawdziwy Zachód, byłem w pierwszym momencie rozczarowany. Miałem wrażenie, że tamtejsze standardy były niższe od węgierskich. Oczywiście podróżowałem w najniższej klasie turystycznej komunistycznego studenta przemierzającego Europę autostopem, czyli tak, jakbym płynął trzecią klasą pod pokładem „Titanica”, ale na tym poziomie Węgry oferowały nam dużo więcej niż Niemcy, Austria czy Francja. Zapewne dla turystów podróżujących jak ludzie – zachodnia oferta turystyczna była bogatsza, ale dla nas, których traktowano jak potencjalnych imigrantów ze strefy komunistycznej, Węgry były znacznie bardziej przyjazne.

W każdym razie z ucieczki przed lataniem zrobiłem podróż sentymentalną. I Jezus Maria, co oni zrobili z cudownym krajem, który pamiętam z czasów mojej młodości. To znaczy Balaton wciąż jest cudowny, a Budapeszt przepiękny, ale nie jest już wcale węgierskim miastem. Ten zgiełk, ten jazgot, pstrokate wystawy sklepowe wylewające się na ulice, udekorowane na zasadzie wyrzuconych bezładnie zakurzonych resztek, śmieci wybebeszone na chodnikach, ściany pobazgrolone sprayem i wszędzie unosił się duszący zapach kebabów i makaronów. Przecież to jest jak nic drugi Stambuł.

Przy czym prawdziwy Stambuł ma ten swój cudowny urok Wschodu, ale Budapeszt tego nie ma. Nie stał się przecież wschodnim miastem, ale utracił swoją europejską tożsamość. Ten cały wschodni jazgot w europejskim mieście sprawia po prostu wrażenie kulturowego brudu, jak z jakiegoś filmu o postapokaliptycznym świecie. Konfrontacja z moimi wspomnieniami była więc szokująca. Czyli na tym właśnie polega zwycięstwo nad komuną?

Podobno Orban zatrzymał tę multikulturową inwazję. W Budapeszcie tego nie widać, ale mam nadzieję, że tak jest naprawdę. W każdym razie węgierska stolica, podobnie jak wiele innych europejskich miast, już została nieodwracalnie zmieniona przez współczesną wędrówkę ludów. Być może jednak Węgrom udało się ocalić pozostałą część kraju. To mały naród i dla nich masowa imigracja oznacza natychmiastową zagładę. Jeżeli Orban zdołał to naprawdę zatrzymać, ja się wcale nie dziwię, że będzie wygrywał wybory do końca świata.

I ja tego Węgrom zazdroszczę. Bo my oczywiście mamy polityków z gębą pełną patriotycznych frazesów, ale w większości to jest patriotyzm typu lokajskiego. Tak jakby wybito polskich przywódców, a ich miejsce zajęła ich służba. I teraz lokaje przebrani w arystokratyczne stroje małpują zachowanie dawnych elity. Tyle tylko, że wraz z lokajską liberią nie potrafili się wyzbyć lokajskiej mentalności. Wobec ważniejszych od siebie żałośnie ulegli, wobec niższych od siebie, karykaturalnie wyniośli. Bo lokaj wobec swoich bliskich udaje wielkiego pana, naśladując swojego pana.

Tyle tylko, że nasze pseudoelity mają problem, że nie mają pana. A lokaj bez pana jest nikim. Nie ma się na kim wzorować. Dlatego zmuszony jest szukać nowego pana za granicą. Na przykład w Ameryce. Nie ma więc nadziei na polskiego Orbana. Natomiast mamy szansę na polityków, którzy za granicą nisko się kłaniają czapką do ziemi, a po powrocie do kraju, udają wielkich patriotów. Typowe zachowanie bywałego w świecie lokaja, który odwiedził rodzinną wioskę.

Dopiero wieczorem, gdy zapaliły się światła, zobaczyłem odległy blask świetności dawnego Budapesztu. Bo to jest naprawdę cudowne miasto. A Węgrzy nie żałują świateł, gdyż przecież nie prowadzą wojny z Rosją. Gdy więc nocna ciemność ukryła kulturową pstrokaciznę i wyciszyła wschodni zgiełk, a wiatr rozwiał zapach kebabów… znowu się zauroczyłem. I pomyślałem sobie, że oni muszą walczyć o odzyskanie swojej stolicy.

A może tak razem? Bo w odbudowanie Unii Jagiellońskiej to ja nie wierzę, gdyż oni wszyscy nas nienawidzą, być może bardziej niż Rosji. Ale może udałoby się nam odbudować Unię Andegaweńską pod przywództwem Orbana. Razem mamy większą szansę na przetrwanie współczesnej wędrówki ludów.