Żyjemy w państwie postkomunistycznym. Jego cechą jest skrajne scentralizowanie. Jeżeli w ministerstwie edukacji zapadnie decyzja, że we wszystkich szkołach w Polsce drzwi wejściowe mają być różowe — to będą różowe.

Przy tej chorobliwej centralizacji, informacje nie przepływają z dołu do góry, ale wyłącznie z góry do dołu. To nie tak, że coś się zepsuło — po prostu tak jest. Próba przekazania jakiejkolwiek opinii z dołu do góry traktowana jest jako podważanie kompetencji władzy.

W konsekwencji ludzie, którzy odgórnie decydują o każdym szczególe życia szkolnego, nie mają bladego pojęcia o życiu szkolnym. To znaczy: wiedzą, co się w szkole dzieje wyłącznie ze skarg oraz informacji medialnych. Dochodzą też do tego informacje plotkarskie na zasadzie: bo dzieci moich dzieci chodzą do szkoły i dlatego wiem…

Bardzo ciekawym źródłem informacji są skargi, które dają obraz edukacji przypominający odbicie w krzywym zwierciadle. Bo przecież skargi, nawet jeżeli są prawdziwe, ukazują jakiś patologiczny margines oświaty. A do tego skargi nie muszą być prawdziwe. Jeżeli jednak ktoś nie ma pojęcia o szkole i jego jedynym źródłem informacji są skargi, to zaczyna demonizować zagrożenia czyhające na uczniów i postrzegać szkoły jak Don Kichot wiatraki. A jeżeli do tego dodamy skrajną centralizację, która oddaje olbrzymią władzę ludziom postrzegającym rzeczywistość szkolną przez skargi — to jest tak, jakby małpie dać brzytwę.

Natomiast w przypadku informacji pozyskiwanych z mediów, powstaje swoisty paradoks, przypominający obłędne koło, że władze oświatowe dowiadują się o sytuacji w oświacie z mediów, ale dziennikarze opierają się przecież na informacjach otrzymanych od władz oświatowych, które… czerpią swoją wiedzę z mediów. W tej sytuacji wystarczy drobny impuls, by uruchomić szalony wir informacyjny wokół edukacji. Wyobraźmy sobie na przykład, że TVN, w oparciu o anonimowe donosy widzów, ogłasza, że szkoły są zagrożone plagą czerwonych mrówek, które roznoszą cholerę.

Dziennikarze, podnieceni taką fajną informacją, będą oczekiwali wyjaśnień od władz, które pozyskały przecież wiedzę o mrówkach od dziennikarzy. W tej sytuacji władze oświatowe na gwałt, na wczoraj, roześlą do szkół poprzez kuratorów oświaty jakieś absurdalne pytanie o podanie liczby czerwonych mrówek przypadających na jednego ucznia na metr kwadratowy. I nie będą ich interesowały czarne mrówki, nawet jeżeli one są większym problemem. Jeżeli jakiś dyrektor będzie przy okazji próbował przemycić informacje o czarnych mrówkach lub innych insektach – zostanie potraktowany jak natręt, który nie zrozumiał prostego pytania. Bo kogo obchodzą czarne mrówki, jeżeli one nie obchodzą dziennikarzy? Nie chodzi przecież o rozwiązanie realnego problemu, ale o materiał do wystąpienia podczas konferencji prasowej. Ze szkół napłyną więc do ministerstwa jakieś surrealistyczne dane wymuszone przez nonsensowne pytania i na tej wiedzy zostanie oparte zarządzanie edukacją.

Dlatego, gdy przechodziłem do pracy w ministerstwie, koledzy dyrektorzy prosili mnie, abym tam na górze powiedział, jak jest tu na dole. Czułem się do tego zobowiązany. Tylko nikt się tym nie interesował.

Czekałem jednak czujnie na odpowiedni moment. Był to czas zmiany przepisów dotyczących oceny pracy nauczycieli i dyrektorów szkół. Wykorzystałem wtedy okazję, aby zwrócić uwagę, że w czerwcu jest tak olbrzymia kumulacja zadań nakładanych przez przepisy na dyrektorów (nabór, egzaminy zewnętrzne, zakończenie starego roku, organizacja nowego), że można byłoby ich chociaż uwolnić od obowiązku pisania w tym samym momencie ocen za okres stażu w związku z awansem.

A wtedy odpowiedziano mi, że to nie ma sensu – gdyż dyrektorów szkół nikt nie lubi.

Jak Boga kocham. Autentyk. Nie ma sensu robić cokolwiek dla dyrektorów szkół, gdyż ich nikt nie lubi. Nikt więc nie będzie ich bronił – ani związki zawodowe, ani media! Oto jest właśnie sposób myślenia, który jest fundamentem budowy nowej Polski po komunizmie.