Kiedy człowiek patrzy na świat, wydaje mu się, że wszystko odbywa się automatycznie. Otwierasz oczy – widzisz. Proste, nie? Otóż nie. Z wiekiem zaczynam odnosić wrażenie, że sam akt patrzenia to jeszcze nie jest widzenie, a już na pewno nie rozumienie. Patrzeć można bez końca i nie dostrzec niczego poza tym, co się majaczy w perspektywie pierwszego sklepu z promocją.

Obserwuję ludzi w autobusach, sklepach, na ulicy – wszyscy mają oczy szeroko otwarte. A jednak wielu z nich wygląda, jakby im ktoś te oczy podłączył na skróty: może do jakiegoś wewnętrznego autopilota, może do nawigacji, która działa tylko w trybie „idź prosto, nie zadawaj pytań”. Niektórzy mają spojrzenie tak nieobecne, że gdyby nagle przed nimi spadł z nieba słoń, to prędzej zapytaliby: „Czy to kolejka do kasy?”, niż pomyśleli: „Co tu się, do licha, wydarzyło?”.

A przecież świat aż prosi, żeby go widzieć. Nie tylko patrzeć – widzieć.

Codzienność pełna jest detali, które wskazują na to, że życie jest najlepszym scenarzystą i reżyserem. Wystarczy spojrzeć na współczesne szyldy firm, które próbują udawać globalnych gigantów w sercu małego miasteczka. Wchodzisz do lokalu, który wygląda jak dawna pralnia, a na fasadzie dumnie wisi napis „Diamond Supreme Company”. W środku – dwa regały, trzy kartony i biurko pani Jani. Ale nazwa brzmi tak, że człowiek zaczyna się zastanawiać, czy nie trafił przypadkiem do filii amerykańskiego funduszu inwestycyjnego. To symbol naszej kultury pozorów: chcemy być wielcy, nie będąc nimi naprawdę, i często nie zauważamy, jak to śmiesznie wygląda z boku.

Albo tatuaże. Ach, to temat rzeka. Moda na „egzotyczne napisy” robi furorę. I tak oto widzisz młodą dziewczynę, która dumnie nosi na szyi misterny chiński znak. Pochyla się nad nią starsza pani i po chwili mówi: „Ja nie chcę pani obrazić, ale… gdzie to pani tatuowali? Bo to, co pani ma na szyi, znaczy 'świeżo mrożone’”. Dziewczyna blednie, potem czerwienieje, a świat na chwilę przestaje się kręcić. Oto różnica między formą a treścią, między estetyką a znaczeniem. To nie tylko zabawna wpadka — to przykład szerszego problemu: w erze fake news i social mediów, gdzie scrollujemy bezmyślnie, często łykamy pozory na wiarę, bez sprawdzania, co naprawdę znaczą. A potem budzimy się z „mrożonką” na karku.

I tu właśnie zaczyna się problem. Bo widzieć to nie kwestia oczu — to kwestia połączeń.

Widziałem już tylu ludzi zapatrzonych w ekrany, szyldy, hasła, że zacząłem podejrzewać, iż część społeczeństwa ma jakiś problem natury kablowo-elektrycznej: oczy pracują, ale sygnał gdzieś ginie po drodze. Może kabel poluzowany? A może wpięty nie tam, gdzie trzeba? Bo prawdziwe widzenie zaczyna się dopiero wtedy, kiedy obraz z oczu trafia do mózgu, a nie krąży po człowieku jak po nieudanej sieci Wi-Fi.

Widzieć to łączyć fakty, tropić sens, wychwytywać niuanse. To zapytać siebie: „co z tego wynika?”. A przede wszystkim: „dlaczego mnie to w ogóle zatrzymało?”.

Pal licho, że to niewidzenie dotyczy spraw indywidualnie ważnych, ale gorsza sprawa, że to przekłada się też na życie społeczne i dokonywane wybory. Patrzymy, czytamy, ale patrzymy na migające obrazki, a czytamy tylko nagłówki — a potem dziwimy się, że zostaliśmy zrobieni w trąbę. Czyli można powiedzieć, że w niektórych przypadkach mamy jednak kabel podpięty do gniazda w tyłku. Bo jak inaczej wytłumaczyć, że łykamy obietnice wyborcze jak pelikany, nie sprawdzając, co za nimi stoi? Albo scrollujemy memy o polityce, śmiejąc się z jednego obrazka, a nie widząc, jak manipulują całym obrazem rzeczywistości?

Spójrz na dziecko, które zatrzymuje się przy kałuży. Dorośli przechodzą obok, patrzą, ale nie widzą nic poza mokrym chodnikiem. A ono klęka, dotyka tafli wody i nagle odkrywa w niej cały kosmos: odbicie nieba, wirujące liście, własną twarz. To jest prawdziwe widzenie – świeżość spojrzenia, która łączy oko z mózgiem bez kabli poluzowanych i bez autopilota. Dziecko nie tylko patrzy, ono widzi, bo jego ciekawość sama prowadzi sygnał tam, gdzie trzeba.

Weźmy na przykład starszego pana w parku, który nie tylko patrzy na dzieci bawiące się piłką, ale widzi, jak ich śmiech przypomina mu własne dzieciństwo. Zatrzymuje się, uśmiecha i nagle cały dzień nabiera sensu. Albo dziennikarza, który scrollując newsy, nie łyka nagłówka na wiarę, tylko łączy kropki: fake news? Manipulacja? To prawdziwe widzenie — kontrast do tych, co patrzą, ale nie łączą.

I tu dochodzimy do sedna całej tej zabawy. Żeby widzieć świat — tak naprawdę widzieć — trzeba mieć kabel między okiem a mózgiem wpięty tam, gdzie trzeba. Do gniazda w głowie. A nie — za przeproszeniem, by nie urazić delikatnych uszu — w tylnej części ciała. Bo jak w tym starym przysłowiu: głowa jest do myślenia, dupa do siedzenia. I jak się te funkcje pomyli, to potem człowiek naprawdę widzi „świeżo mrożone” tam, gdzie miało być „odwaga” — i myśli, że działa dobrze. A świat jest w gruncie rzeczy dużo łatwiejszy, kiedy poszczególne części człowieka robią swoje. Oczy patrzą. Mózg myśli. A dupa — siedzi i nie przeszkadza.

I wtedy codzienność nie jest monotonna, nudna, ani płaska. Staje się inspirująca. Pełna historii, których inni nie zobaczą, choć stoją w tym samym miejscu.

Bo widzieć świat to nie dar bogów. To tylko kwestia wpięcia kabla we właściwe gniazdo.

Prawda?

Zbigniew Grzyb