ᴊᴀᴋ ᴘᴏʟꜱᴋɪ ꜱᴇ̨ᴅᴢɪᴀ ᴢɴᴏ́ᴡ ᴘʀᴢʏᴘᴏᴍɴɪᴀᴌ ꜱ́ᴡɪᴀᴛᴜ, ᴄᴢʏᴍ ᴊᴇꜱᴛ ᴡᴏᴊɴᴀ ꜱᴘʀᴀᴡɪᴇᴅʟɪᴡᴀ.

Sześć stuleci temu, w kamiennej sali soboru w Konstancji, stanął przed zgromadzonymi dostojnikami Kościoła i cesarstwa pewien człowiek z Krakowa – prawnik i rektor Akademii Krakowskiej, Paweł Włodkowic.

Nie miał on armii, wpływów ani przychylności możnych poza władcą państwa polsko – litewskiego. Miał zaś rozum i odwagę powiedzieć coś, czego w owych czasach nie mówiło się głośno: że nie każda wojna prowadzona w imię Boga jest wojną sprawiedliwą, że poganin też ma prawo do życia i do obrony, a nawrócenie mieczem jest gwałtem, nie cnotą.

Włodkowic nie był marzycielem – był prawnikiem, który rozumiał, że prawo bez moralności staje się narzędziem przemocy. I właśnie to powiedział Europie w oczy. Nie zyskał przyjaciół wśród Krzyżaków, ale zasiał ziarno, z którego później wyrosła idea prawa narodów i pojęcie wojny sprawiedliwej. I pierwszy zasiał zwątpienie w świętość miecza.

Europa po latach uznała jego rację – ale dopiero wtedy, gdy sama doświadczyła zła, którego nie potrafiła nazwać.

Mija sześćset lat.

Tym razem nie w Konstancji, lecz w Warszawie, w jednej z sal Sądu Okręgowego, staje inny polski prawnik – sędzia Dariusz Łubowski. Nie przywdziewa sutego płaszcza rektorskiego, lecz czarną togę z fioletowym żabotem. I choć czasy inne, pytanie to samo: czy każde działanie, które narusza interes mocarstw, musi być zbrodnią?

Na wokandzie sprawa Wołodymyra Żurawlowa – Ukraińca ściganego przez Niemcy w związku z wysadzeniem gazociągu Nord Stream. Strona niemiecka występuje z Europejskim Nakazem Aresztowania, powołując się na procedury i wspólnotowe zobowiązania. Ale sędzia Łubowski, zamiast ślepo przybić pieczątkę, pyta:

„Czy prawo Unii może być używane do karania obrońcy przed agresorem? Czy sprawiedliwość ma służyć napadniętemu, czy temu, kto chce o napaści zapomnieć?”

Nie znajdziecie tego cytatu w protokole, ale takie w istocie było brzmienie jego uzasadnienia – nie w słowach, lecz w tonie, który mocno wybrzmiał i został doskonale zrozumiany przez zgromadzonych w sadowej sali.

Sąd odmawia wydania. Uznaje, że brak jest dowodów, że brak jest jurysdykcji, ale przede wszystkim – że czyn, o jaki chodzi, mógł mieć charakter obronny wobec państwa-agresora.
To już nie formalizm, to gest.

Gest człowieka, który przypomina, że prawo nie istnieje po to, by ułatwiać życie silniejszym, lecz by chronić słabszych.

Na Zachodzie ten wyrok przyjęto z konsternacją. Bo jak to możliwe, że jakiś sędzia w Warszawie ośmiela się postawić moralność ponad paragrafem?
Jak to, że kraj, który – jak powtarzają w europejskich salonach – „wciąż uczy się praworządności”, nagle przypomina wszystkim, że praworządność bez sprawiedliwości jest tylko techniką?

Europa współczesna nie lubi trudnych pytań.
Woli mówić o wartościach w czasie pokoju, a milczeć, gdy wartości trzeba zastosować w praktyce.
Dlatego decyzja polskiego sądu zabolała – nie tylko Niemców, którzy wydali nakaz, lecz także tych wszystkich, którzy woleliby, by sprawa Ukrainy zniknęła z pierwszych stron gazet, nawet za cenę zabrania jej połowy ziem.

W Berlinie myślą o gazie i normalizacji, w Waszyngtonie nowy-stary gracz – Prezydent Donald Trump – mówi o „realizmie”, co w języku dyplomacji oznacza ugodę z Putinem i pozbycie się kłopotu z Kijowem.

A tu, w Warszawie, sędzia – zwykły, niepolityczny, z prowincjonalnej w perspektywie świata sali sądowej – mówi:

„Nie wydam człowieka, jeśli istnieje cień wątpliwości, że walczył po stronie napadniętych.”

Nie mówi tego, by bronić Ukraińca. Mówi to, by obronić sens prawa, który Europa właśnie zaczyna gubić wśród swoich interesów.

Paweł Włodkowic w XV wieku i Dariusz Łubowski w XXI – obaj mówią to samo:
że sprawiedliwość nie może być neutralna wobec zła.

Że prawo nie może być narzędziem polityki, a moralność nie jest luksusem dla świętych, tylko obowiązkiem człowieka przyzwoitego.

Tamten pierwszy sprzeciwił się mieczowi w imię Chrystusa; ten drugi sprzeciwił się mieczowi w imię ideologii „ruskiego miru” i gry interesów mocarstw.

Obaj w imię tej samej zasady: że siła, która nie zna granic etycznych, staje się barbarzyństwem, nawet jeśli nosi garnitur dyplomaty.

I może właśnie dlatego to Polacy w różnych epokach przypominają światu, że nie wszystko, co legalne, jest słuszne.

Nie dlatego, że jesteśmy lepsi. Raczej dlatego, że zbyt wiele razy byliśmy po stronie tych, którym odbierano prawo do istnienia.

Z tej pamięci rodzi się pewien rodzaj moralnego instynktu — może naiwny, ale czysty.

Coraz bardziej staje się widoczne, że dzisiejsza Europa zmęczyła się własną cywilizacją i oddała sprawiedliwość w ręce procedur.

Uczy o prawach człowieka, ale boi się mówić o obowiązkach narodów wobec siebie.
Buduje trybunały, ale coraz częściej stawia przed nimi tych, którzy się bronią, a nie tych, którzy napadają.

Łatwiej jej wydać nakaz aresztowania niż przypomnieć sobie, że sprawiedliwość bez odwagi to tylko mechanizm unikania odpowiedzialności.

Dlatego ten warszawski wyrok nie jest tylko aktem proceduralnym.
To moralny komentarz do kondycji Zachodu, który przestał wierzyć, że coś może być naprawdę słuszne lub niesłuszne – że istnieje dobro, które trzeba chronić, nawet jeśli nie jest to „wspólne stanowisko Unii”.

Włodkowic powiedział kiedyś, że wojna sprawiedliwa jest wtedy, gdy broni się niewinnych przed gwałtem.

Łubowski powtórzył to samym czynem.

Nie na soborze, lecz w sądzie.

Nie wobec cesarza, lecz wobec instytucji, które dawno już zapomniały, po co istnieją.

Od Konstancji do Warszawy prowadzi cienka nić, prawie niewidoczna, ale trwała.
Nić, która łączy prawo z sumieniem, a człowieka z odpowiedzialnością.
Kiedy Włodkowic mówił o wojnie sprawiedliwej, bronił pogańskiej Litwy.
Kiedy Łubowski mówił o moralności prawa, bronił Ukrainy, choć wcale nie musiał.

W obu przypadkach chodziło o coś większego niż polityka – o to, by zło nie mogło nazywać się prawem.

Europa znowu musi się uczyć tej lekcji, tak jak uczyła się jej po krucjatach, po Norymberdze, po Sarajewie i po Buczy.

I znowu ktoś z Polski przypomina jej, że sprawiedliwość nie jest wygodą, lecz wyborem.

Od Konstancji do Warszawy minęło sześćset lat.
A jednak w obu tych miejscach padły słowa, które mają tę samą temperaturę – słowa człowieka, który wierzy, że prawo ma chronić ofiarę, nie interes agresora.

I może właśnie w tym tkwi nasza cicha rola: by co jakiś czas przypominać światu, że sprawiedliwość to nie procedura, lecz sumienie w działaniu.

A kiedy Europa znów o tym zapomina – zawsze znajdzie się w Polsce ktoś, kto jej przypomni o sumieniu narodu, które mówi bez krzyku, ale tak, że trudno się od tego oderwać.

———————————————-
Esej z serii PITOLENIE STAREGO GRZYBA.