Komunizm w Polsce nie skończył się w 1989 roku, jak z patosem ogłosiła Joanna Szczepkowska. On dogorywał przez lata, kryjąc się pod szyldami transformacji i demokracji. Prawdziwy koniec tego systemu nastąpił dopiero dziś  – w chwili, gdy pozew Doroty Wysockiej-Sznepf przeciwko Krzysztofowi Stanowskiemu stał się symbolem rozpadu postkomunistycznej mentalności.
Przez dekady istniała w Polsce grupa ludzi przekonana, że wciąż należy im się szczególne traktowanie, że są „arystokracją”, właścicielami wolnego kraju. Ich narzędziem zastraszania były kancelarie prawnicze, groźby pozwów, procesów, regulacji i kontroli. To działało, dopóki media miały szefów i wydawców, których można było uciszyć naciskiem. Dziś jednak ten świat się skończył.
Pozew skierowany do Stanowskiego przypomina bezradną próbę zatrzymania wody płynącej przez pękniętą tamę. On nie ma nad sobą nikogo, kogo dałoby się zastraszyć ani instytucji, którą można by zniszczyć. Sam sobie jest szefem, a jego siła tkwi w niezależności i w tym, że przemawia do młodych ludzi – pokolenia, które telewizję kojarzy co najwyżej z kurzem na starym pilocie.
Najbardziej groteskowe w całej sprawie jest to, że rzekomy pozew „w obronie dziecka” poświęca dziecku jedno czy dwa zdania, a całość dotyczy urażonej dumy powódki i jej teścia. To nie jest walka o dobro rodziny, lecz desperacka obrona prestiżu. Ludzie widzą ten absurd i zamiast się bać, po prostu się śmieją. Śmiech, którego dawniej zabrakło, dziś jest najpotężniejszą bronią społeczną.
Tak jak Michnik przestał straszyć po aferze Rywina, tak teraz Wysocka-Sznepf ośmiesza cały mechanizm dawnej nomenklatury. Upadek władzy po komunizmie nie nastąpił na mocy traktatów czy okrągłych stołów, lecz właśnie wtedy, gdy naród przestał wierzyć w ich powagę i siłę. Niniejszym można więc ogłosić: to jest prawdziwy koniec komunizmu i jego postkomunistycznego przedłużenia. Nie ma już strachu, została tylko śmiech i wolność.