…czyli czy da się w ogóle kreatywnie zagrać THE KÖLN CONCERT ?
Z niejakim zaciekawieniem i rozbawieniem przeczytałem dzisiaj pytanie pod moim wideo z tym utworem, czy dla potrzeb nagrania w roku tego albumu (2CD Blue Mountains – solo album by Tomasz Trzciński) z interpretacją THE KÖLN CONCERT Keitha Jarretta) podjąłem próby rozstrojenia dźwięków lub rozregulowania mechaniki klawiszy instrumentu?
Na początek wydało mi się to pytanie naprawdę zabawne. Wręcz satyryczne. Ależ nie, skądże, wręcz przeciwnie – fortepian był zupełnie nowy (Petrof), „prosto spod igły”, i nieograny, więc trzeba mi było go wpierw rozegrać, rozrezonować, wczytać słuchowo i brzmieniowo jego dźwięk w akustykę sali, i następnie – po fachowym nastrojeniu przed koncertem, już w czasie gry starałem się wyciągnąć z tego świetnego modelu Petrofa wszystkie te możliwości brzmieniowe, jakimi na ten moment ten fortepian dysponował. Jak to się mówi – Ile dała fabryka.
Ale później coś mnie tknęło – uświadomiłem sobie, że widocznie takie i jeszcze inne próby są obecnie – na to wygląda – podejmowane, by upodobnić dźwięk fortepianu dla potrzeb tej muzyki, dopasować do brzmienia tego tragicznego rzęcha, na którym Keith Jarrett chciał nie chciał ale jednak zagrał i nagrał 24 stycznia 1975 w Operze w Kolonii swój oryginalny koncert, i album dla ECM, którym zrobił furorę, rozpoczynając najważniejszą część życiowej kariery, jako autora „The Köln Concert”. On by się chyba sam złapał za głowę gdyby to usłyszał. Może i łapał się już za głowę słuchając mojego wykonania, kto wie… A może i nie. Zakładam że mógł go jednak posłuchać do końca.
Mój Boże, co za kompletny absurd… Czego to obecne pokolenie artystów i performer(s)ów nie wymyśli byleby tylko zaistnieć. Rozumiem doskonale cel takich działań retro-konstrukcyjnych, można i tak, dlaczego nie, skoro tak przywołano do życia tzw. muzykę dawną, ale z drugiej strony….
Po co tutaj także? Gdy w roku 2003 na podstawie transkrypcji dzieła Jarretta podjąłem próbę zbudowania tego utworu ponownie na koncert, na wykonanie na żywo, głównym założeniem artystycznym projektu było dla mnie podejście kreatywne, twórcze i na tym opierające pracę nad tym tekstem by właśnie z niego wydobyć sens tej muzyki, i zrozumieć możliwości pokazania jej na nowo, ale nie – broń Boże – jako lustrzane odbicie oryginału, kopię, a jako interpretację jej znaczenia, by wydobyć możliwości tkwiące w tym dziele, i pokazać jego ponadczasowe artystyczne działanie i znaczenie.
Kontekstem w tym koncercie była także wspaniała polifonia utworów J.S. Bacha z „Die Kunst Der Fuge” BWV 1080 (ostatniego dzieła mistrza) i dwa z „24 Preludiów i Fug” Op. 87 Dymitra Szostakowicza. To jest podwójny kontekst polifonii, czyli muzyki wielogłosowej, tej sprzed 300 ponad lat, i tej z XX wieku, który wywołuje momentami w swoim brzmieniu i materii improwizowane dzieło Keitha Jarretta. I nie to jedno przecież, bo jego improwizowane koncerty maja właśnie silny walor polifoniczny i wielogłosowe prowadzenie melodii w ogóle. I to zresztą – jako idea koncertowa bardzo dobrze zadziałało w odbiorze na wyobraźnię i skojarzenia tysięcy moich słuchaczy. Podkreśliło to w audycji poświęconej moim wykonaniom tego dzieła ogólnoamerykańskie radio WNYC z NY/USA, które w słynnej audycji New Sounds Johna Schaefera nadało kilkukrotnie moje nagrania dla USA.
Do głowy by mi wówczas jednak nie przyszło aby nie tylko udawać sceniczny, koncertowy styl Keitha Jarretta, sposób w jaki to zagrał i nagrał, jego znane krzyki i jęki, które są charakterystyczne dla jego improwizowania na żywo, gdy przeżycie tego co robił tworząc na scenie muzykę odbierało mu kontakt z rzeczywistością, wydobywając czyste i ludzkie emocje, ekstazę. Ale już w ogóle nie wpadłbym wtedy na pomysł by koncertowe instrumenty, na których grałem kolejne koncerty z tym dziełem rozregulowywać czy rozstrajać…
To się przecież w ogóle mija z celem, skazując wykonanie tej improwizowanej z założenia muzyki na kompletną groteskę i jakieś „papuże” naśladowanie czegoś, czego powtórzyć się nie da i było zwyczajnie wysoce niepożądane przez samego twórcę tej muzyki! To jest zreszta opowieść na inny artykuł. Po prostu nie można drugi raz zrobić tej muzyki tak samo, nie ma na to siły, nawet jeśli zasymuluje się parametry zewnętrzne, tego nie zrobiłby nawet sam Jarrett. On jedynie poprosił w przedmowie do transkrypcji THE KÖLN CONCERT, by w razie wątpliwości z tekstem posłuchać oryginału, bo nuty jak wiadomo to tylko największy kompromis pomiędzy brzmieniem i zapisem, ale w żaden sposób nie kopiować jego stylu gry czy wykonania. Nie można dwa razy wejść do tej samej rzeki.
Ale dzisiaj żyjemy w innych czasach. Dla mnie kreatywność to była i jest radość i przygoda odkrywania, i rozwijania dalszych możliwości tkwiących w znanej idei, to że dopóki ktoś nie wiedzący że nie można czegoś zrobić – zrobi to, a potem dowie się ze zdumiem, że był pierwszym, który tego dokonał… Ale nie powielanie czy usilne odtwarzanie tego co już było, robienie z wykonywania czyjejś sztuki atrapy oryginału. Każda dokładna kopia znanego obrazu to tylko jego kopia, a w przypadku muzyki to jest już czysta groteska, o ile nie plagiat. Zresztą nie chodzi tu dzisiaj zdaje się o znaczenie obrazu a o jego ramę, nie o duszę, lecz powierzchnię. Jeszcze tylko taka sama fryzura, biała kapota z wyszywką, wygibasy i obłęd w oczach, i mamy teatrzyk osobliwości. Kabaret muzyczny. Ale czy to jest kreatywność czy po prostu usilne małpowanie?
Keith Jarrett otrzymał wówczas nieprzyjemny cios w postaci złego, wręcz tragicznego instrumentu na swój koncert, i dał z siebie wszystko by to rozklekotane i wysłużone technicznie pudło jakoś pokonać, i wydobyć z niego na koncercie tyle ile się tylko wyciągnąć dało. A że był doskonałym artystą, udało mu się to doskonale. Ale sens Koncertu Kolońskiego tkwi w jego muzyce, jej duchu artystycznym, rytmie, harmonii, a nie w okolicznościach czy warunkach jego powstania, choć to one go zmobilizowały nadzwyczaj i zmusiły artystę do takiego wyczynu. Nie ma tego złego co by na dobre nie wyszło, o ile ktoś potrafi to przełamać i wydobyć. Myślę również ze jeśli fortepian miałby wówczas do dyspozycji lepszy, lub tak jak mu obiecano – rewelacyjny, wynik byłby niekoniecznie gorszy a może nawet znacznie ciekawszy. Ale stało się tak jak się stało, opiszę to innym razem.
Widocznie stałem się jednak dinozaurem. Trudno. Godzę się z tym. Dinozaury żyły dłużej na Ziemi niż ludzie. Odeszły nagle. Ich odkopywane szkielety to jednak nie one same. To tylko to, co z nich pozostało. Może to i trudne do pojęcia, ale nie da się odwzorować ducha kogoś innego, przywracając mu tylko ciało, można i trzeba natomiast, jeśli się chce pozostać w sztuce sobą, pokazać że własne kreatywne pomysły w podejściu do jego sztuki są warte próby. I tak ich ocenę pozostawiam następnie innym.
Moje próby były pierwszymi oficjalnymi i nagranymi oraz wydanymi. I tak pozostanie. Spełniałem moje artystyczne marzenie, nie innych. Owszem, wielu szalonych miłośników tej muzyki i organizatorów koncertów które zagrałem było ciekawych czy da się to zrobić powtórnie. Nie, nie dawało się – ale w tym sensie, że koncertowo było to zawsze wielkie wyzwanie i ogromny twórczy, i odtwórczy wysiłek, i za każdym razem ten koncert był nieco inny niż wykonanie poprzednie. Tak jak choćby w Planetarium w Bochum, w roku 2018. Niepowtarzalny. Nie – rekonstruowany. I warto było ponad dwadzieścia razy udowodnić sobie przed publicznością, że można zrobić to samo a inaczej, za każdym razem idąc dalej i dając słuchaczowi koncertu niezapomniane przeżycia. I to jest sens tej sztuki, przynajmniej dla mnie osobiście. Wersję z roku 2005 pozostawiam poniżej. Dalej są kolejne, lista na You Tube jest długa.
Miłego odbioru i słuchania, serdecznie zapraszam!
Tomasz Trzciński – pierwszy na świecie interpretator tego dzieła.
Ps: Niczego nie rozregulowałem. Instrument był bardzo dobry i nastrojony. Zawsze. Tak jak chciałby Keith Jarrett. Ale także nie krzyczę, nie jęczę, nie wychodzę z siebie, nie wyglądam tak jak on bo jestem inny i tylko sobą. I tylko gram. Słucham instrumentu i brzmienia. To jest dla mnie ważne.
Zostaw komentarz