W podręcznikach do wiedzy o społeczeństwie nadal uczymy, że Polska jest demokracją. Są wybory, jest Sejm, są niezależne sądy, media i pluralizm polityczny. Wszystko się zgadza. Na papierze. W rzeczywistości te instytucje coraz częściej są atrapami – zachowują zewnętrzne cechy, ale wewnętrznie są już puste lub przejęte. Demokracja formalna jeszcze się tli, lecz demokracja realna została właśnie wypchnięta poza nawias.
Proces ten nie następuje z dnia na dzień. Nie ma jednego dekretu, który znosi wolność słowa, nie ma jednego zamachu stanu. Jest za to codzienna erozja zaufania do instytucji, wykorzystywanie prawa jako narzędzia odwetu, przekształcanie państwa w mechanizm służący utrzymaniu władzy przez jedną opcję. Władza – nawet demokratyczna w swoim mandacie – która nie uznaje granic, nie przestaje, dopóki nie zawładnie wszystkim. A gdy już zawładnie, nie oddaje niczego dobrowolnie. Chyba że zostanie zmuszona.
Gdy władza zaczyna czuć się niepewnie, pierwszym celem stają się media. Trzeba zdławić krytykę, zagłuszyć pytania, wyciszyć alternatywną narrację. W Polsce robi się to dziś nie cenzurą, lecz bardziej wyrafinowaną metodą: naciskami koncesyjnymi, szykanami podatkowymi, przejęciami i naciskami politycznymi. Utrata koncesji przez stacje prywatne powiązane z opozycją nie jest kwestią błędów formalnych. To sposób na wyeliminowanie niepokornych z przestrzeni publicznej.
Publiczne media z kolei nie są już narzędziem informacyjnym państwa – są pałką propagandową. Kiedy partia rządząca traci nad nimi kontrolę, zamiast przyjąć to jako normalną rotację w demokracji, wysyła funkcjonariuszy i politycznych komisarzy, by „odzyskali” budynek, sprzęt i wpływy. Przejęcie przez władzę budynków mediów publicznych w atmosferze siłowego wejścia – niezależnie od tego, kto stoi za tym działaniem – to obrazek rodem z państw, które zachód Europy nazywa „nieliberalnymi demokracjami”. Brzmi ładnie. Ale chodzi po prostu o demokratury – reżimy z demokratyczną fasadą i autorytarnym wnętrzem.
Gdy media są już pod kontrolą, trzeba zająć się przeciwnikami politycznymi. Tutaj pojawia się narzędzie znane z najciemniejszych rozdziałów polskiej historii: areszt wydobywczy. Człowiek ląduje w areszcie nie dlatego, że ma zarzuty, ale dlatego, że może być użyty. Jako świadek. Jako nośnik oskarżeń wobec innego polityka. Jako element układanki. Siedzi więc tygodniami, miesiącami, a prawnicy pracują nad tym, by „coś znalazł”, „coś sobie przypomniał”, „coś powiedział”.
Taki system nie ma nic wspólnego z prawem. To forma politycznego szantażu w biało-czerwonym opakowaniu. Oparta nie na winie, lecz na użyteczności. I nie, nie dzieje się to na Białorusi. Dzieje się to tu, dziś, w Polsce. W kraju, który miał być przykładem dla młodych demokracji, a staje się ostrzeżeniem.
Kolejnym elementem rozmontowywania demokracji jest finansowe wykrwawianie przeciwników. Oficjalnie – w imię „przestrzegania prawa”. Faktycznie – w imię unicestwienia opozycji. Jeśli partia opozycyjna narazi się władzy, zawsze znajdzie się pretekst, by pozbawić ją subwencji. Jakieś nieprawidłowości w rozliczeniu kampanii. Jakieś złe logo na ulotce. Jakaś interpretacja, którą przychylny rządowi sąd „uzasadni”.
W demokracji finansowanie partii politycznych z budżetu to nie fanaberia – to gwarancja pluralizmu. Pozwala istnienie również tym, którzy nie mają dostępu do kapitału prywatnego. Gdy to finansowanie staje się bronią w rękach rządzących, mamy do czynienia z zamkniętym systemem politycznym – takim, w którym tylko wybrani mogą grać, a inni są eliminowani przez „legalne” środki.
Sądy – zamiast być ostatnią linią obrony obywatela – stają się dziś narzędziem w rękach władzy. Tam, gdzie orzeczenia zapadają nie w oparciu o prawo, lecz polityczne potrzeby, gdzie prezes sądu karze niezależnych sędziów, a prokurator nie działa z urzędu, lecz na polecenie – tam nie ma sprawiedliwości. Jest tylko interes. I lojalność wobec centrum dowodzenia.
Demokracja bez niezależnych sądów to jak mecz bez sędziego. Albo inaczej: z sędzią podstawionym przez jedną z drużyn. Wynik jest wtedy z góry znany. Gra jest tylko pozorem.
Ale najgorsze dzieje się nie w instytucjach. Najgorsze dzieje się w naszych głowach. Kiedy przyzwyczajamy się, że „tak już jest”. Kiedy odpuszczamy. Kiedy uznajemy, że „wszyscy kradną”, „wszyscy kłamią”, więc nie warto. Wtedy władza wie, że może więcej. I że nie poniesie konsekwencji.
Demokracja nie upada spektakularnie. Demokracja umiera po cichu – wtedy, gdy ludzie przestają wierzyć, że warto jej bronić. Że głos ma znaczenie. Że warto się postawić. I kiedy demokracja umiera, nie rodzi się z dnia na dzień. Trzeba ją będzie kiedyś znów wywalczyć.
Nie wszyscy pamiętają, jak to się robi. Ale historia uczy, że kto nie pamięta, ten będzie zmuszony się nauczyć – na nowo, na własnej skórze.
Zostaw komentarz