Dziś obchodzimy wspomnienie liturgiczne św. Wojciecha. Właściwie jest ono w tym roku przeniesione z 23 kwietnia, gdyż tego dnia przypadał tegoroczny poniedziałek wielkanocny.
Wspomnę więc i ja o tej postaci, gdyż jak żaden chyba inny święty, związany jest z naszym wielkim tegorocznym „jubilatem” – Bolesławem Chrobrym.

Można powiedzieć, że gdyby nie św. Wojciech – jego misja i męczeńska śmierć w Prusach – nie byłoby wizyty w Polsce cesarza Ottona, nie byłoby zjazdu gnieźnieńskiego, ustanowienia niezależnej polskiej prowincji kościelnej (przynajmniej nie w roku 1000), a może i koronacji Chrobrego.

Wojciech miał dość tragiczny życiorys.
Wywodził się z rodu Sławnikowiców – książąt Libic, rywalizujących o pozycję w Czechach z rządzącymi Przemyślidami. Rodzice – Sławnik i Strzeżysława – planowali dla niego przyszłość rycerską, jednak gdy w dzieciństwie ciężko zachorował, ślubowali Bogu, że jeśli wyzdrowieje, uczynią go duchownym. I tak się też stało. Wojciech odbył studia, przyjął święcenia kapłańskie i w 983 r. został przez cesarza Ottona II mianowany biskupem Pragi.
Jako biskup zaangażował się w walkę z kwitnącym wciąż jeszcze wtedy w Czechach handlem niewolnikami. Nie znalazł jednak u ludzi posłuchu, toteż opuścił Pragę i udał się do Italii. Spotkał się z papieżem Janem XV, czasowo przebywał w klasztorze na Monte Cassino, ostatecznie został ponownie wezwany do Pragi, gdzie wrócił i próbował kontynuować dzieło ewangelizacji ludności. I wtedy naraził się bezpośrednio królowi Bolesławowi II (zwanemu zresztą Pobożnym), któremu przeciwstawił się, gdy władca chciał ukarać śmiercią żonę swego stronnika, przyłapaną na cudzołóstwie. Kobieta pomimo starań biskupa została stracona, toteż Wojciech znów – rozgoryczony – wyjechał do Rzymu.

W Wiecznym Mieście doszły do niego koszmarne wieści – Libice zostały zaatakowane przez wojska współpracujących z królem Bolesławem Wrszowiców, zresztą krewnych kobiety, w której obronie wcześniej stanął. Najeźdźcy zajęli bezbronny niemal gród i pomimo udzielonych przez siebie gwarancji nietykalności dla mieszkańców, dokonali rzezi przebywających w Libicach członków rodziny Sławnikowiców.
Z rodu przeżył tylko najstarszy brat Wojciecha Sobiesław, który akurat wspólnie z Bolesławem Chrobrym i cesarzem Ottonem III prowadził wyprawę wojenną przeciw nadbałtyckim Obodrytom oraz młodszy brat Radzim, który podróżował z Wojciechem (późniejszy pierwszy arcybiskup gnieźnieński).

Wojciech mimo wszystko chciał wrócić do Pragi. Okazało się to jednak niemożliwe. I wówczas – przebywając akurat na Węgrzech, na dworze księcia Gejzy (gdzie miał bierzmować jego syna Stefana) – postanowił wyruszyć na misję. Za radą cesarza Ottona i prawdopodobnie po porozumieniu z Bolesławem Chrobrym, zdecydował się udać do Prus. Ciąg dalszy jego historii jest dobrze znany…

Wojciech poniósł śmierć z rąk pogan 23 kwietnia 997 r.
Prusowie obcięli mu głowę i wbili na pal. Ktoś, kogo tożsamości nie znamy, zdjął (nocą zapewne) głowę z pala i potajemnie wywiózł ją do Gniezna. Resztę ciała biskupa-męczennika wkrótce wykupił na wagę złota Bolesław Chrobry.

Wracając jeszcze do wydarzeń wcześniejszych, dodam tyle, że droga Wojciecha z Węgier do Wielkopolski (skąd dalej udał się do Prus) wiodła przez Małopolskę. Najbardziej prawdopodobnym miejscem, w którym przekroczył on linię Karpat, była Przełęcz Dukielska. Którędy jednak wędrował (czy też jechał?) dalej?
Niemało miejscowości małopolskich posiada tradycję o pobycie, nauczaniu, odprawieniu mszy przez Wojciecha na ich terenie. Jedną z tych miejscowości jest wieś Kamienica, na której gruntach powstał Nowy Sącz i gdzie wzniesiony został kościół pod wezwaniem św. Wojciecha; lecz to już opowieść na inną okazję…

Wizerunek św. Wojciecha na obrazie wotywnym Jana Očko arcybiskupa Pragi; ok. 1370 r.