1. Rewolucja bez rewolucji
Wiara w bezkrwawe obalenie komunizmu była mitem. W takim razie obalenie komunizmu w Polsce było fikcją. Nie oznacza to, że komunizm wciąż istnieje, ale nigdy nie został obalony. Po prostu ewoluował. Przekształcił się w dzisiejszą hybrydę.
Czyli to było coś takiego, jakby wypuścić lwa na wolność do zamkniętego rezerwatu, a złych dozorców z ZOO przemienić w dobrych opiekunów rezerwatu.
Otóż powiedzmy sobie to wreszcie jasno, że nie ma wolności bez rozliczenia oprawców. Nie mówię o zabijaniu, ale należało komunistów pozamykać w więzieniach za zdradę albo przepędzić za Ural – do domu. Polska byłaby wtedy innym krajem. Oczywiście miałaby jakieś problemy, ale byłyby to inne problemy niż teraz, gdy elitę społeczną tworzy prostactwo w jedwabnych garniturach z odziedziczoną mentalnością komunistycznych funkcjonariuszy.
I wcale nie mówię o karaniu tajnych współpracowników Służby Bezpieczeństwa. W ogóle dla mnie to jakieś kuriozum, aby całą odpowiedzialność za komunizm zrzucać na donosicieli wysługujących się tajnej policji. Bo prawdziwymi zdrajcami odpowiedzialnymi za zbrodnie komunizmu byli dygnitarze partii komunistycznej i oficerowie Służby Bezpieczeństwa, których dzieci są teraz autorytetami dla polskiej młodzieży – jako przedsiębiorcy, sędziowie, dziennikarze i politycy.
Na tej podstawie uważam, że elity opozycji antykomunistycznej, które dogadały się z komunistami pod koniec lat 80., były po prostu głupie. W tym nie mogło być nic skalkulowanego. One po prostu nie rozumiały tego, co się dzieje, i jakie będą konsekwencje ich decyzji. Natomiast komuniści byli doskonale przygotowani do rozmów z opozycją. I taki był początek transformacji.
2. Władza bez władzy
I dlatego liderzy opozycji tanio się sprzedała za darowane im przez komunistów zwycięstwo nad komunizmem. Dowodem upadku komunizmu było wpuszczenie ich na salony władzy z luksusowymi limuzynami oraz bogatymi gabinetami. Należało im się to, gdyż ciężko się napracowali przy obalaniu komunizmu. Wciągnięto ich w ten sposób w pułapkę, w którą chętnie wpadli – oddzielono ich przywilejami od społeczeństwa.
W tamtym czasie jedynymi ludźmi z doświadczeniem w zarządzaniu państwem byli komuniści. Opozycja, z oczywistych powodów, nie miała doświadczenia i kwalifikacji. W tej sytuacji otwarcie dla liderów opozycji najwyższych państwowych stanowisk było sprytnym oszustwem wzorowanym na mechanizmach dekolonizacji.
Bo liderzy opozycji zostali całkowicie uzależnieni od komunistycznej/postkomunistycznej profesjonalnej administracji. A byli tak zachwyceni dostępem do najwyższych godności, że zapomnieli udrożnić dla społeczeństwa dostęp do niższych stanowisk merytorycznych. W konsekwencji
Brak przejrzystych i otwartych mechanizmów awansu oddolnego w administracji i sądownictwie jest największym błędem transformacji ustrojowej w Polsce, który powoduje, że do dnia dzisiejszego opozycja spoza mainstreamu po zdobyciu władzy nie ma profesjonalnej kadry do rządzenia państwem. I wciąż pozostaje jej radość, że mogą objąć najwyższe funkcje i jeździć rządowymi limuzynami. Wystarczy zwrócić uwagę, że wciąż mniejsze kwalifikacje wymagane są do pełnienia najwyższych stanowisk niż do pełnienia niższych funkcji urzędniczych. Gdyż stanowiska kierownicze zostały wyłączone poza służbę cywilną. W konsekwencji pracownik ministerstwa musi mieć odpowiednie kwalifikacje do pełnienia stanowiska, zaprezentować się przed komisją podczas naboru i zdać egzamin na pracownika służby cywilnej, a ministrowi wystarczy poparcie partyjne. To sprytnie utrudnia zrozumienie, kto naprawdę rządzi w naszym kraju.
Zresztą w tej sytuacji dużo jest lepiej, aby nominaci polityczni na najwyższych stanowiskach nie próbowali rządzić. Im mniej robią – tym jest dla kraju lepiej. Widać to choćby po aktywności ministrów edukacji. Dlatego uważam, że dla dobra Polski powinni otrzymywać wysoką premię za bezczynność. Za każde nowe rozporządzenie – należałoby im obciąć premię. Niech się bawią komórkami i kręcą na skórzanych fotelach. Tak byłoby najlepiej, bo znacznie jest gorzej, gdy próbują się bawić państwem.
3. O nas dla nas bez nas
Ale to nic, bo wszystkie te niedociągnięcia naprawi za nas wolny rynek, Unia Europejska i Ameryka. Aby jednak istniał wolny rynek, musi istnieć rynek, a więc ludzie muszą mieć pieniądze. Nie da się go zbudować wyłącznie przez uwolnienie produkcji. Zostawmy jednak ten problem – wrócimy do niego w kolejnym punkcie. Teraz skupmy się na tym, że wolny rynek, Amerykę, Unię Europejską i NATO postrzegamy jak cudowną maść na czyraki: wystarczy posmarować, a wszystkie bolączki znikną same. Nie musimy więc odbudowywać kraju po komunizmie – wystarczy wprowadzić wolny rynek, wstąpić do Unii Europejskiej i wiernie służyć Ameryce.
W ten sposób środek do celu niepostrzeżenie stał się celem. Samo wstąpienie do Unii Europejskiej uznaliśmy za największy sukces. Podobnie z wolnym rynkiem – już nawet nie pamiętamy, czego się po nim spodziewaliśmy. Teraz, jakby uciął nożem: jesteśmy w UE i NATO, mamy rynek – to koniec marzeń. Resztę dostaniemy od Unii i rynku.
Tak samo z Ameryką. Czego pierwotnie oczekiwaliśmy po sojuszu? Moim zdaniem – gwarancji pokoju i bezpieczeństwa. To już przeszłość. Dziś sam sojusz jest celem. Dla niego gotowi jesteśmy nawet na konfrontację z Rosją, byle pozyskać amerykańskie wsparcie. Celem są przyjazne relacje ze Stanami Zjednoczonymi, a wojna i pokój stają się jedynie środkiem.
Praprzyczyną takiego myślenia jest brak wiary we własne możliwości. Dlatego potrzebny jest „dzyngs”, który odbuduje Polskę po komunizmie za nas – bo sami nie damy rady. Przez wieki państwa walczyły o suwerenność, wierząc, że własne rządy lepiej pokierują ich rozwojem niż ktokolwiek z zewnątrz. My myślimy inaczej – bo czujemy się bezsilni i bezradni. Ktoś inny na pewno lepiej pokieruje losem Polski. My nie czujemy się na siłach.
Jesteśmy więc krajem specyficznego sukcesu: w ciągu 36 lat wolności po upadku komunizmu z powodzeniem wyrzekliśmy się suwerenności i uwolniliśmy od odpowiedzialności za własny kraj. W tym zakresie wciąż czujemy, że nasze relacje z Ameryką są za słabe. Chcielibyśmy, aby Ameryka rządziła w Polsce bardziej. Rządy amerykańskie na pewno będą lepsze dla Polski niż polskie. Bo oni mają demokrację i potęgę. Niestety, jeszcze nie osiągnęliśmy pełnego sukcesu w tym względzie, ale nad tym pracujemy.
4. Po pierwsze Ameryka!
Być może wszystko zaczęło się od naszej wiary, że my razem ze Stanami Zjednoczonymi obaliliśmy komunizm dla nas. Myślę jednak, że to zaczęło się jeszcze wcześniej, gdyż komuna przez całe lata uczyła nas bierności. Państwo komunistyczne traktowało obywateli jak dzieci, dawało im wikt, opierunek, mieszkanie, rozrywkę, wykształcenie, opiekę medyczną i sprawiedliwość społeczną. I nawet jeżeli sam komunizm się w Polsce nie przyjął – idea, że za nas trzeba wszystko robić, okazała się bardzo atrakcyjna. W konsekwencji nawet walkę z komunizmem ktoś powinien poprowadzić za nas i dla nas. I w ten oto sposób uczepiliśmy się Stanów Zjednoczonych jak rzep psiego ogona.
Prawdą jest, że do obalenia komunizmu przyczyniły się Stany Zjednoczone, ale nie zrobiły tego dla nas. Jednak my zareagowaliśmy jak bezdomny pies, który uwierzył, że znalazł wreszcie dom i pana, gdyż ktoś dał mu na ulicy kawałek kiełbasy. Bo ktoś musi się nami opiekować.
I ja naprawdę nie wiem, ile razy musimy się walnąć w ten głupi polski łeb, aby wreszcie zrozumieć, że żadne mocarstwo nie będzie działało w naszym interesie. Tyle razy tego doświadczyliśmy w przeszłości, ale nic nie pomogło. Nie może pomóc, jeżeli nie widzimy żadnej innej alternatywy. Bo przecież sami nie jesteśmy już zdolni do kierowania własnym losem. Dlatego naszą jedyną wizją strategiczną jest łaszenie się do mocarstw.
Nie jest ważne, ile za to będziemy musieli zapłacić. Nie są ważne realne korzyści. Wydaje mi się, że chodzi przede wszystkim o uwolnienie się od ciężaru odpowiedzialności. Widziałem to wielokrotnie w realnym życiu, gdyż są ludzie niezdolni do samodzielnego podejmowania decyzji. Dlatego wszystkich pytają o radę. Nie chodzi nawet o to, aby postąpić najmądrzej, ale: niech mi inni powiedzą, co mam zrobić. Taki sam mamy stosunek do Ameryki. Bo na pewno lepiej będzie, jeżeli nam Ameryka powie, co mamy robić, niż gdybyśmy sami mieli decydować. Przynajmniej nie my będziemy ponosili odpowiedzialność.
A w zamian będziemy mogli się utożsamić z ich sukcesami. Tak jakby zwycięstwa amerykańskie budowały również naszą pozycję na świecie, bo my jesteśmy przy Ameryce. Więc razem z Ameryką daliśmy nauczkę Iranowi. Boją się nas Chiny. Zrobimy porządek z Rosją. I dzięki Ameryce – nawet Niemcy będą nas słuchały.
5. Bieda-rynek
Rozumiemy więc już, dlaczego po upadku komunizmu uznaliśmy, że zagraniczni eksperci lepiej będą wiedzieli, jak odbudować Polskę. A zagraniczni eksperci chętnie z tego skorzystali. Mogli przecież wypraktykować w ten sposób swoje wspaniałe teorie, których nigdy nie odważyliby się realizować we własnym kraju.
Na przykład biedę społeczeństw postkomunistycznych uznali za aport zwiększający konkurencyjność gospodarki, zachęcający zagranicznych inwestorów do inwestycji i gwarantujący szybsze tempo rozwoju. Bo komunizm doprowadził swoje społeczeństwa do nędzy. I skoro już ludzie żyli w biedzie – można to było wykorzystać.
Z punktu widzenia pragmatyzmu ekonomicznego biedni ludzie są większą wartością niż bogaci. Są bardziej zmotywowani do pracy, a ich zarobki w mniejszym stopniu obciążają budżet przedsiębiorstw, które mają środki na inwestycje, co przyspiesza rozwój gospodarczy. To idealna logika ekonomiczna. I nasi eksperci od gospodarki aż zachłysnęli się tym wykładem teorii ekonomicznej, gdyż zrozumieli, jak wielki potencjał rozwojowy mają państwa postkomunistyczne z powodu biedy swoich obywateli. To przecież otwierało perspektywy pogoni za gospodarką państw bogatych, która była obciążona wysokimi kosztami produkcji, gdyż ludzie pragnęli żyć w dobrobycie.
Dużo łatwiej jest zbudować gospodarkę opartą na niskich zarobkach w państwach, gdzie ludzie są nawykli do niskich zarobków, niż w państwach nawykłych do dobrobytu. Dlatego zachodni ekonomiści z radością mogli testować swoje wspaniałe pomysły w takich państwach jak Meksyk, Indie, Nigeria czy Polska, ale nie mogli w Norwegii, Francji czy Kanadzie.
Jedynym problemem była ciągła konieczność panowania nad wzburzeniem zubożałych społeczeństw. W państwach postkomunistycznych, takich jak Polska, skutecznym narzędziem do neutralizowania niezadowolenia było ciągłe straszenie ludzi widmem powrotu komunizmu oraz wykorzystywanie wiary w cudowną moc wolnego rynku i PKB. Bo za kilka lat – 5, 10, 15 – mechanizmy wolnego rynku same z siebie doprowadzą do tego, że ludziom będzie żyło się lepiej. Zresztą wzrost PKB świadczy o tym, że już jest lepiej, nawet jeżeli ludziom żyje się gorzej.
Otóż nic się nie poprawi i nie będzie lepiej. Bo mechanizm gospodarki zbudowanej na niskich zarobkach opiera się na niskich kosztach pracy. To oznacza, że wzrost zarobków i jakości życia ludzi jest zagrożeniem dla tego modelu gospodarki. Wzrost PKB nie oznacza więc, że ludziom będzie się żyło lepiej, gdyż jest generowany przez to, że ludziom żyje się gorzej.
Gospodarka niskich zarobków nie jest więc etapem rozwoju, po którym nadchodzi gospodarka wysokich zarobków. Mamienie taką perspektywą jest oszustwem, które ma utrzymać spokój społeczny. To są dwa różne modele gospodarcze, które rozwijają się całkiem inaczej. Jeden został wprowadzony na Zachodzie, a drugi w państwach postkolonialnych i postkomunistycznych. Bo gospodarka niskich zarobków daje światu te same korzyści, które przynosiły kiedyś kolonie – zapewnia tanią siłę roboczą, tanie i słabo przetworzone surowce oraz rynki zbytu dla wysokich technologii. Ponieważ gospodarka niskich zarobków nie daje impulsu do rozwoju.
Aby to zrozumieć, wystarczy posłużyć się prostym przykładem. Załóżmy, że zatrudniamy 10 robotników, którzy mają wykopać rów. Tę pracę może wykonać koparka obsługiwana przez wykwalifikowanego operatora. Przy niskich zarobkach robotników inwestor nie kupi koparki ani nie zatrudni operatora, bo tania siła robocza jest bardziej opłacalna. Robotnicy nie mają powodu, by zdobywać kwalifikacje, skoro nie ma zapotrzebowania na operatorów. Nie ma też popytu na produkcję koparek. Natomiast przy wysokich zarobkach robotników inwestor woli zainwestować w koparkę i jednego operatora, bo to tańsze niż zatrudnianie wielu robotników. Rośnie popyt na koparki, co napędza ich produkcję, a robotnicy muszą podnosić kwalifikacje (np. przez kurs operatora), by znaleźć pracę.
Po upadku komunizmu od razu należało niskie zarobki potraktować jako patologię, a nie wartość dodaną. Teraz jest już za późno. Przy tym modelu ekonomicznym bogacenie się społeczeństwa jest zagrożeniem dla stabilności gospodarki. Wystarczyło minimalne podniesienie minimalnego wynagrodzenia, aby doprowadzić wiele firm do ruiny. I jesteśmy w pułapce.
Oczywiście można z niej wyjść, ale przy świadomej polityce państwa. Udało się to zrobić w Singapurze i Korei Południowej. Obawiam się jednak, że nie jest to możliwe w państwach demokratycznych należących do Unii Europejskiej.
6. Wschód nas nienawidzi, Zachód nami gardzi
Niemal przez 1000-lat naszej historii dążyliśmy do tego, aby stać się Zachodem na Wschodzie. Przez większość tego czasu byliśmy zdecydowanie odpychani. Czasami zdarzały się momenty, gdy Zachód wykorzystywał naszą fascynacje, aby narzucić nam swoje cele i reguły. To były krótkie momenty naszego szczęścia. Na przykład wtedy, gdy byliśmy potrzebni jako przedmurze chrześcijaństwa i broniliśmy Europy przed zagrożeniem tureckim. Wtedy też się wydawało się, że droga na Zachód jest przed nami otwarta. Aż do czasu, gdy Sobieski rozbił Turków pod Wiedniem i Polacy przestali być już potrzebni.
Szczególnie byliśmy zbędni od momentu, gdy Zachód zapragnął dotrzeć do olbrzymiego rosyjskiego rynku. Wtedy Polska oddzielająca Niemcy od Rosji stała się przeszkodą. Zostaliśmy wówczas skazani na zagładę. Nasze zwycięstwo nie polega więc na tym, że wygrywamy, ale na tym, że trwamy wbrew wszystkiemu. Obawiam się, że z winy naszego pokolenia to się teraz kończy.
Aby zrozumieć, co się dzieje, należy wyjaśnić, co to jest Zachód i Wschód. Niektórzy uważają, że jest to podział geograficzny, cywilizacyjny lub gospodarczy. Ja natomiast uważam, że jest to przede wszystkim podział etniczny. Dawne narodowe resentymenty przecież nie zaniknęły i wciąż mają znaczenie polityczne. Zachód jest niezmiennie germański, a Wschód – słowiański. Jeżeli ktoś nie uwzględnia tego w swoich kalkulacjach, jego wyobrażenia o świecie są niekompletne. Dlatego wciąż mu coś nie pasuje.
W tej sytuacji nasze marzenie o integracji z Zachodem zawsze były tylko złudzeniem. Oczywiście Polska może zostać zgermanizowana, wtedy stanie się częścią Zachodu, ale nigdy nie będzie traktowana na równi Niemcami, jeżeli pozostanie Polską.
Z tej perspektywy wojny między narodami słowiańskimi przypominają mi konflikty plemion indiańskich w okresie kolonizacji walczące ze sobą w interesie białych osadników. Bo ostatecznie skończyło się to tak, że po wykrwawieniu się w bratobójczych wojnach – wszyscy razem trafili do rezerwatu.
Bo my powinniśmy wykorzystać nasze położenie pomiędzy germańskim Zachodem i słowiańskim Wschodem, to jest jedyna strategiczna korzyść z naszego geograficznego położenia. Zamiast tego od wieków odcinamy się od Wschodu i sytuujemy na pozycji zbrojnego przedmurza zachodniej Europy w nadziei, że to kiedyś wreszcie zostaniemy wpuszczeni do Europy. Teraz także daliśmy się tak właśnie wysterować. W konsekwencji słowiański Wschód nas nienawidzi, a germański Zachód nami gardzi.
Nie mówię, że to wyłącznie nasza wina. Brutalna rosyjska polityka od wieków uniemożliwia stworzenie pokojowych relacji pomiędzy naszymi narodami. A jednak trzeba próbować.
Niemcy i Francja też byli zajadłymi wrogami na bazie bolesnych doświadczeń historycznych. A jednak Adenauer i de Gaulle potrafili przezwyciężyć tę niechęć we wspólnym interesie obu narodów. Zapomniano o morzu przelanej krwi w I i II wojnie światowej. No tak, ale to byli wybitni politycy, którzy kierowali się interesem swoich państw.
7. Rozpad dzielnicowy
Mamy więc kraj, który jest efektem eksperymentu zrealizowanego na nas przez zachodnich ekspertów. Elitą są potomkowie komunistycznej hołoty, a społeczeństwo utrzymywane jest w biedzie dla dobra PKB. Oficjalnie rządzą nominaci partyjni bez kwalifikacji, ale realną władzę sprawuje anonimowa średnia kadra administracyjna, sfrustrowana niskimi zarobkami. Dlatego tak źle jeszcze nie było w całej naszej historii.
Jest tak źle, jakbyśmy wciąż żyli pod okupacją. Bo po części tak jest. Przecież nie było żadnej rewolucji antykomunistycznej. Transformacja polegała więc na tym, że dawni antykomunistyczni opozycjoniści weszli w buty dawnych komunistów i poczuli, że jest im z tym dobrze. Relacje między władzą a społeczeństwem oparte są więc na przemocy. I co z tego, że mamy teraz polskie władze, jeżeli mechanizmy i nawyki rządzenia pozostały stare. Jesteśmy więc pod okupacją własnej władzy.
Dlatego narasta społeczny opór wobec władzy. Jak pod zaborami – tylko nie ma zaborów. Każdy, kto może, stara się chronić, ale nie przed bandytami, tylko przed własnym państwem. Kto jest na to za słaby – zostają mu narzucone reguły prawne rodem z państwa policyjnego. Kary, kontrole, donosy, samokrytyka – tak traktowani są nauczyciele w szkole. Natomiast te grupy, które są wystarczająco silne, aby obronić się przed państwem, dokonują czegoś w rodzaju secesji. Stają się państwami w państwie.
Bo we współczesnej Polsce separatyzm śląski to mały pikuś w porównaniu z separatyzmem środowisk prawniczych, dziennikarskich, akademickich, artystycznych czy medycznych. One domagają się uznania pełnej autonomii pod groźbą zwrócenia się o pomoc do zagranicznych mocarstw i całkowitego wypowiedzenia posłuszeństwa. I tak oto mamy dzisiaj w Polsce drugie rozbicie dzielnicowe.
Oczywiście to jest złe dla Polski, ale z drugiej strony dość zrozumiałe, jeżeli alternatywą jest wszechwładne państwo rządzone przez działaczy partyjnych całkowicie oderwanych od ludzi.
8. Wojna partii z kastami
Oczywiście rządzący politycy przerzucają odpowiedzialność za ten stan na społeczeństwo – że niby ludzie u nas nie potrafią szanować własnego państwa. Nie chcą bowiem przyjąć do wiadomości, że nieufność do państwa wynika z tego, iż po upadku komunizmu w Polsce zachowano komunistyczne metody rządzenia i nasi demokratyczni politycy zachowują się dokładnie tak samo jak dawni komuniści.
Nawet partyjniacka mentalność przetrwała. Pozostało też całkowite ubezwłasnowolnienie społeczeństwa, okraszone wyborami demokratycznymi, i skrajna centralizacja. W konsekwencji rośnie w społeczeństwie opór wobec polityków, co prowadzi do tego, że polityków dopada syndrom oblężonej twierdzy i coraz bardziej odgradzają się od społeczeństwa. Mechanizmy polityczne odziedziczone po komunizmie same z siebie powodują ich alienację, ale narastająca nieufność społeczeństwa do świata polityki dodatkowo skłania polityków, aby zamykali się w granicach własnych partii. Postrzegają bowiem wszystkich ludzi spoza partii jako potencjalne zagrożenie.
I dlatego po zdobyciu władzy zaczynają budować państwo partyjne w oparciu o swoich działaczy na zasadzie: kto nie jest z nami, jest przeciwko nam. Jeżeli więc nie jesteś członkiem partii – nie masz w tym państwie perspektyw. Chyba że jesteś członkiem silnego klanu zawodowego, który wywalczył sobie autonomię pod groźbą secesji. Dlatego mamy stan zbrojnego napięcia pomiędzy upartyjnionym państwem, twierdzami zbudowanymi wokół innych partii oraz zawodowymi klanami.
Ciekawe, czy właśnie w ten sposób historycy w przyszłości będą opisywali współczesną polską politykę?
9. Poza kastami i partiami
Najgorzej mają oczywiście ci, którzy nie należą do żadnego klanu ani partii. To oni są największymi ofiarami wojny domowej partii z kastami. Przede wszystkim dlatego, że nie mają żadnych szans w Polsce.
Nie jest to istotne dla ludzi starszych. Co mogli osiągnąć, już osiągnęli i nie liczą na nic więcej. Im wystarczą honorowe ordery i łzawe uroczystości ze sztandarami. Ale młodzi chcieliby mieć jakąś przyszłość. W czasach komunistycznych mogli choćby wierzyć w wartość wykształcenia. Ale to nie tu i nie teraz.
Bo w Polsce można ukończyć studia prawnicze i nie mieć możliwości wykonywania zawodu. Można skończyć aktorstwo i nigdy nie dostać żadnej roli. A można też nie kończyć niczego – i stać się aktorem. Z tego można wyciągnąć oczywisty wniosek, że wykształcenie w Polsce jest bezwartościowe. Ale oficjalnie nikt nie wie, co jest ważne, gdyż to, co jest ważne, nie jest oficjalne.
Dlatego dla młodych ludzi, którzy nie wywodzą się z żadnego zawodowego klanu ani nie są związani z żadną partią – nie ma w Polsce przyszłości. Jedynym sensownym rozwiązaniem pozostaje dla nich emigracja.
Dlatego młodzież nienawidzi każdej władzy. I nie wynika to z tego, że jest z natury zbuntowana, ale dlatego, że została pozbawiona nadziei. Powiem więcej – młodzież jest nawet nazbyt optymistyczna, dlatego co jakiś czas znowu zaczyna ufać jakiejś partii lub politykom. Ale później przychodzi jeszcze większe rozczarowanie, gdyż kolejna orda partyjna zdobywa Polskę przy ich pomocy i zaczyna dzielić zdobycz między swoich działaczy. I młodzież zaczyna nienawidzić polskiego państwa – ale nie dlatego, że jest z natury zbuntowana, ale dlatego, że czuje się z tego państwa wykluczona.
10. Odzyskaliśmy wolność – straciliśmy nadzieję
I zaczyna nienawidzić tego, co dla nas jest święte. I jeżeli ktoś tego nie rozumie, to ja wam mogę to wytłumaczyć. Gdy były zabory lub nawet komunizm, można było mieć nadzieję, że można się z tego wyzwolić. Nie jest to proste, ale jednak możliwe. Ale co teraz? Należałoby chyba rozpędzić te wszystkie watahy klanowe i partyjne, aby zbudować nową Polskę. Ale to jest ponad siły współczesnego polskiego społeczeństwa.
Zostaw komentarz