Kilka lat temu, razem z mieszkańcami podwrocławskiej wsi, udało się zablokować budowę gigantycznej fermy norek. Firma z Holandii chciała postawić ją na czterdziestu hektarach. Teren sprzedał im były poseł z PSL-u, późniejszy wójt tej samej gminy. Cała transakcja była jednym wielkim kantem. Dzięki determinacji mieszkańców udało się tę inwestycję zatrzymać — i do dziś, gdy słyszę, że jakaś „branża ucierpi”,z powodu wprowadzenia zakazu hodowli zwierząt na futra,mam ochotę tylko się uśmiechnąć. Bo jeśli tym tokiem myślenia pójdziemy dalej, to może zacznijmy sprowadzać z całej Europy śmieci. Budujmy wysypiska, spalarnie, toksyczne składowiska. Przecież też „dają miejsca pracy”. Będzie rozwój! Na pewno cudownie się na wsi „rozwinie”.
Przeczytajcie, zanim znowu ktoś zacznie opowiadać bajki o tym, że cierpienie zwierząt to „biznes narodowy”.

„Piątka dla zwierząt”, która kilka lat temu rozpalała emocje, miała w sobie wiele dobrych punktów: zakaz trzymania psów na łańcuchach, zakaz tresury w cyrkach, zakaz hodowli zwierząt na futra. I to właśnie ten ostatni punkt podniósł wrzask niewielkiej, ale wpływowej grupy hodowców. Bo dotknął ich portfela. A portfel, jak wiadomo, boli najbardziej.

Ten anachroniczny, barbarzyński i nikomu niepotrzebny biznes – ot, fanaberia, żeby mieć kołnierzyk z lisa – został już dawno zakazany w większości cywilizowanych krajów. Wielka Brytania zrobiła to już w 2000 roku. Austria, Chorwacja, Serbia, Norwegia, Czechy – lista się wydłuża. Nawet Holandia, kiedyś potęga futrzarska, w 2012 roku postanowiła zamknąć hodowle. I co zrobili hodowcy? Zaczęli szukać nowej ziemi obiecanej. Znaleźli ją w Polsce.

Za rządów PO-PSL kraj nad Wisłą stał się dla zachodnich producentów oazą taniego prawa i politycznej gościnności. W Brześciu koło Wrocławia miała powstać jedna z największych w Europie ferm – 200 tysięcy norek. Wójt, były poseł PSL, pilotował temat. Wszystko odbywało się po cichu, z naruszeniem procedur. I tylko dzięki odwadze mieszkańców , ten proceder udało się zatrzymać.

To, co dzieje się na fermach futrzarskich, trudno opisać bez ścisku w gardle. Okaleczone zwierzęta z obgryzionymi łapami i ogonami, gryzące się nawzajem z bólu i stresu. Lis, który w naturze potrzebuje trzech tysięcy metrów przestrzeni, dostaje pół metra klatki. Zwierzęta bez opieki, z ranami, z których wystają kości. Prokuratorzy? Z reguły umarzają sprawy. Bo „to tylko zwierzęta”.

Tylko że zwierzę też czuje. Strach, ból, samotność. Człowiek, który tego nie rozumie, staje się ślepy na własne człowieczeństwo.

Hodowcy, przy współudziale niektórych polityków straszyli, że zakaz hodowli to „cios w polską gospodarkę”. Tymczasem liczby są nieubłagane. Branża futrzarska daje… 0,08 proc. PKB i zatrudniała mniej niż tysiąc osób. Tak – nie dziesięć tysięcy, nie pięć, a nieco ponad dziewięćset osób. A 99 proc. tego, co produkowano, i tak trafiało za granicę. Czy naprawdę warto było utrzymywać przemysł zbudowany na cierpieniu, który nie wnosił nic poza smrodem i wstydem?

Fermy futrzarskie to nie tylko cierpienie zwierząt, ale i katastrofa ekologiczna. Woda z opadów spłukuje odpady i chemikalia prosto do rowów melioracyjnych. Amoniak unosi się nad wsiami, powodując choroby dróg oddechowych i alergie. Zanieczyszcza glebę, wody i powietrze. Uciekające norki niszczą ekosystem, zabijają ptaki, ryby, małe ssaki. A wszystko po to, by ktoś mógł włożyć futrzany kołnierz.
Dziś ta historia ma swój finał. Polska – wreszcie – zakazała hodowli zwierząt na futra. Zrobiła to późno, ale zrobiła. To zwycięstwo rozsądku, współczucia i przyzwoitości. Zwycięstwo ludzi, którzy przez lata byli wyśmiewani, szykanowani i lekceważeni, a jednak wytrwali.

Ale to także ostrzeżenie. Bo historia uczy, że każde dobro można cofnąć jednym podpisem, jedną poprawką, jednym układem w sejmowym korytarzu.

Dlatego nie wolno nam zapomnieć, ile kosztowało to zwycięstwo. Bo cierpienie zwierząt zawsze zaczyna się tam, gdzie kończy się nasza wrażliwość.