W Gruzji wybory wygrała opcja prorosyjska. Oczywiście, opozycja wyborów nie uznaje. Teraz wsparła ją prozachodnia prezydent Zurabiszwili.
Oczywiście – i Rosja i Zachód próbowali wpłynąć na wybory – Rosja okazała się minimalnie bardziej skuteczna, inaczej niż w Mołdawii.
Jednak prawdziwy problem jest innej natury i wynika z „nowej normalności”, czyli z ogromnej polaryzacji społeczeństw, w których głosy kompletnie przeciwnych opcji rozkładają się nieomal po równo.
Za chwię największa konfrontacja tego typu, czyli wybory prezydenta w USA, gdzie możemy się spodziewać prób podważenia wyników przez obie strony.
Zarazem tam, gdzie wybory wygrywa prawica – partie liberalnego centrum i lewicy formują „kordon sanitarny”, który również jest sygnałem dla społeczeństwa, że wybory mają coraz mniejsze znaczenie, gdyż niezależnie od wyniku – wszystko zostaje po staremu.
Wniosek z tego jest taki, że demokracja na zachodnią modłę znalazła się w ogromnym kryzysie, co prowadzi do głębokiej niestabilności. Nie twierdzę przy tym, że w Rosji, w Chinach czy na Białorusi jest z nią lepiej, ale że tam przynajmniej nie ma dysonansu poznawczego, gdyż z góry wiadomo, kto wygra.
Tymczasem kraje tzw. demokratyczne staczają się w niesterowność, gdyż ich elity polityczne straciły ochotę na budowę kompromisów. Program „progresywny” i program „konserwatywny” (cokolwiek to znaczy) nie mają ze sobą już nic wspólnego, ale wyrażają zasadniczo przeciwne kierunki. Prędzej czy później dojdzie tu do siłowych rostrzygnięć, czego pierwsze symptomy widzimy już np. w w USA czy Wielkiej Brytanii, gdzie prawicowi aktywiści są traktowani zasadniczo tak samo, jak działacze opozycji na Białorusi: pod byle pretekstem dostają bardzo wysokie wyroki „za całokształt”.
Po kilka lat więzienia za wdarcie się na Kapitol lub nawet bierny udział w antyimigranckich zamieszkach. W Anglii ukuto na to nawet nazwę „two-tier system”, czyli system podwójnej miary: za podobne wykroczenie osoby związane z prawicą otrzymują wyraźnie wyższe wyroki niż osoby wspierające lewicę. Raz po raz słyszymy też ze strony kontrolowanego przez mainstream aparatu bezpieczeństwa, że największym „zagrożeniem dla demokracji” są np. „biali suprematyści” – i to w obliczu faktu, że w wielkich miastach Zachodu raz po raz dochodzi o aktów terroru ze strony różnych radykałów ze środowisk imigranckich.
Wczoraj w nocy poseł brytyjskiej Partii Pracy Mike Amesbury, znany z domagania się surowych wyroków wobec „prawicowych wichrzycieli” pobił spokojnie stojącego mężczyznę, co uchwyciły kamery monitoringu. Zadał pierwszy cios, a następnie kontynuował atak na leżącego na ziemi mężczyznę. Amesbury twierdzi, że ów mężczyzna mu groził, ale – dokładnie tak samo twierdzą dziesiątki prawicowych protestantów, którzy wdali się w bójki z działaczami proimigranckiej lewicy. Dziś Amesbury został zawieszony w partii, ale smród został i wszyscy czekają jak dalej potoczy się sprawa. Jeśli uniknie sprawiedliwości lub zostanie potraktowany łagodnie – wzmocni to zarzuty „populistów” dotyczące „two-tier system”, czemu oczywiście media głównego nurtu ostro zaprzeczają.
Przypomina to bardzo sytuację w Polsce, gdzie Janusz Paliktot, na którym ciążą poważne zarzuty o idące w grube miliony przestępstwa na szkodę setek obywateli bez problemu uzyskał możliwość uniknięcia aresztu za kaucją, podczas gdy ksiądz Olszewski i dwie kobiety związane z jego sprawą musieli na ten przywilej czekać wiele miesięcy.
Nie twierdzę przy tym, że za rządów Zjednoczonej Prawicy nie dochodziło do nadużywania systemu aresztowego, ale raczej mam na myśli, że obserwujemy rozkręcanie się systemu represji, w ramach którego jedna strona po prostu chce zniszczyć drugą, gdyż „demokratyczny wybór” stał się bardzo niepewny.
Zasadniczo – tzw. „delegitymizacja” strony przeciwnej stała się już rutynowym narzędziem politycznym a można na to patrzeć jak na zapowiedź rosnących napięć. W USA strona demokratyczna chce „zdelegitymować” Trumpa, w Niemczech rozpoczęto działania idące w stronę delegalizacji AfD, we Francji partia Marine Le Pen jest oskarżana o przeróżne „malwersacje” tak samo, jak w Polsce PiS. To, że licząca się część społeczeństwa miałby zostać nagle bez politycznej reprezentacji nikogo specjalnie nie martwi.
Zostaw komentarz