Niedziela, koniec weekendu. Okazuje się, że to akurat może cieszyć, bo nie zawsze wskazanym jest wolne od pracy i dlugi dzień, ktory chce się jakoś zapełnić.

Mój kłopot wynika z tego, że martwię się o kogoś, kto paskudnie choruje. Rak rozpełzł się w obu płucach i dotarl w inne rejony ciała. Ujawnił się, gdy było już późno, ale nadal jest nadzieja, że nie jest ZA późno. Trzymam się jej, choć to trudne. Mam nadzieję, że los nasycił się w swojej złośliwości i pozwoli znaleźć dobre rozwiązanie, nawet jeśli będzie to trzecie wyjście, to którego w tym momencie nie widać.
Pisanie ma pomóc w odreagowaniu i uspokojeniu się.

Piszę, bo sobie jakoś nie radzę. Sama nie rozumiem, dlaczego tak bardzo. Może weekend sprzyja takiemu nurzaniu się w myślowym błocie, katastrofizmie i ogólnej beznadziei. To prawdopodobne, bo w pracy można i trzeba skupić sie na czymś lub na kimś, wykonać rutynowe działania, zawijać sprawy w sreberka codzienności i rutyny. Za to w wolnej chwili pozostaje mrowisko przemyśleń i wniosków. Racjonalnie rzecz ujmując takie rzeczy się dzieją, to codzienność, nawet normalność, kolej rzeczy, inne bla bla bla. Rozum rozumem, ale uczucia idą równoległą ścieżką i momentami za nic nie chcą zmienić obranej trasy. Parszywe uczucie, gdy tak niewiele można, a właściwie rzecz ujmując można dokładnie nic. Właśnie ta bezradność jest tak okropnie trudna do wytrzymania. Tak dobrze jest móc być sprawczym, mieć wpływ, a gdy pozostaje z tego niewiele, czy też właściwie nic, to każdy wie, jak jest. Mnie jest z tym tak jakoś denerwująco niewygodnie. W sobie, tam w środku. Mam wrażenie, że mi w tym „sobie” za ciasno i za luźno za razem. Trochę jakby wciśnięta w zbyt obcisły kombinezon o numer lub dwa za mały. Taki,co tamuje ruchy, strach zrobić coś więcej, bo gdyby wykonać zbyt szeroki zamach ręką lub nogą, to trzaśnie w szwach i wyjdzie nagość prawdy. Za luźno, bo pozostaje miejsce na chmurzyska czarnej zadumy i pelne żalu wnioski.
Z tego wszystkiego wyszorowalam dwa okna, balkon, kabinę od prysznica. Potem na kolanach i szmatą ze starej koszulki umyłam czyste podłogi. Potem jeszcze raz, by radośnie odkryć, że można zmienić firanki, wstawić kolejne pranie i opróżnić odkurzacz z nielicznych śmieci. Reszty czynności nie pamiętam, ale udało się zmęczyć i z potem upuścić trochę złości. Pewna znajoma lubi w takich sytuacjach rąbać drewno. Cóż.. Ktoś inny będzie płakać albo opróżni butelkę z winem. Każda metoda może być równie nieskuteczna.
Takie życie można na koniec dodać.
Ja to wiem. Ten i tamta również wiedzą. Trzeba to przyjąć, pogodzić się, jak grzebieniem rozczesać rozczochrane żałości pełne myśli.

Ale! Nie, nie straciłam nadziei. Pozostał jej cień, w którym chcę postawić zapalone światełka optymizmu i (może naiwnej) wiary. Będę je pielęgnować do samego końca.

Ps. Pomogło.

Obraz Pexels z Pixabay