Kiedyś zima zaczynała się w grudniu, a kończyła w kwietniu. Śnieg skrzypiał pod butami, a boiska szkolne zamieniały się w naturalne lodowiska. Dziś śnieg topnieje szybciej niż nasza cierpliwość wobec klimatycznych nakazów. I choć wiem, że klimat się zmienia, to nie wierzę, że wszystko w tej historii jest takie czyste, jak nam się mówi.

 

Pamiętam zimy z dzieciństwa. Nie z kronik filmowych, tylko z własnego podwórka – z boiska przy szkole, gdzie można było założyć łyżwy i grać w hokeja kijem z gałęzi. Śnieg leżał od grudnia do kwietnia, a mróz trzymał solidnie. To była norma, nie wyjątek. Dziś takie zimy wydają się snem.

Z czasem wszystko zaczęło się rozjeżdżać. Najpierw trochę mniej śniegu, potem więcej deszczu, aż w końcu zamiast zimy mamy przedłużoną jesień. Z mojego, powiedzmy, „chłopskiego rozumu” jasno wynika, że coś się zmienia. I nie trzeba noblistów, żeby to zauważyć.

Tyle że… teraz mam wrażenie, jakby to wszystko się zatrzymało. Albo przynajmniej spowolniło. Czasem znów przyjdzie mróz, czasem śnieg zasypie wszystko po dachy. Pogoda nie jest już jednoznacznie ciepła – raczej kapryśna, jakby nie mogła się zdecydować.

Ale gdy tylko człowiek zada pytanie – choćby najprostsze – zaraz słyszy, że podważa „konsensus naukowy”. Bo dziś klimat to nie tylko nauka – to cała ideologia. Z instytutami, funduszami, polityką, mediami. I jak tu nie być sceptycznym, kiedy badania finansowane są przez rządy i korporacje? Kiedy granty trafiają tam, gdzie wyniki mają pasować do narracji?

Nie mówię, że wszystko jest oszustwem. Ale pytam – czy wszystko jest uczciwe? Naukowiec też człowiek. A jak grantów nie ma, to i badań nie będzie. A bez badań nie będzie kariery, konferencji, cytowań. No i nie będzie narracji, którą można sprzedawać politycznie.

Tymczasem Europa nakłada na siebie coraz ostrzejsze ograniczenia. Zakaz, limit, norma, certyfikat – wszystko dla klimatu. I tylko ten klimat jakby mało o tym wie, bo nadal się zmienia. A inne kontynenty? Chiny budują elektrownie węglowe jakby to były budki z kebabem, Indie nie chcą słyszeć o ograniczeniach, Ameryka kluczy. Tylko my, Europejczycy, jesteśmy jak ten sąsiad, który zakręca wodę w kranie i wierzy, że uratuje przez to ocean.

To trochę tak, jakbyśmy oczyszczali rynsztok za szkołą i liczyli, że cała Wisła będzie przez to czystsza. Działania są lokalne, a problem globalny. Efekt – mizerny. I znów pytam: kto zyskuje? Bo nie przeciętny Kowalski, który musi płacić za energię, transport, ogrzewanie coraz więcej. A ktoś na tym przecież zarabia.

Nie twierdzę, że mamy wrócić do kopcenia oponami w piecach i spuszczania chemikaliów do rzek. Ale może warto spojrzeć szerzej. Klimat zmieniał się od zawsze. Przesunięcia osi Ziemi, cykle słoneczne, epoki lodowcowe, wybuchy wulkanów – to wszystko działo się bez naszego udziału. Jesteśmy tylko przelotnymi lokatorami tej planety, zbyt małymi, by ją całkowicie zepsuć, ale wystarczająco głupimi, by wierzyć, że mamy nad nią pełną kontrolę.

Świat się zmienia. Klimat się zmienia. Ale czy nasze działania rzeczywiście coś zmienią? Czy może po prostu ulegamy nowemu rodzajowi lęku – lękowi klimatycznemu, który tak pięknie się sprzedaje?

Znam odpowiedź tylko na jedno: śnieg na szkolnym boisku mojego dzieciństwa już nie wróci. Ale zanim całkiem oddamy rozum w ręce ekspertów od PowerPointa, warto zadać pytanie, czy nie zrobiliśmy z klimatu nowej religii. I czy przypadkiem znów nie wierzymy zbyt łatwo – i zbyt ślepo.